Być może jestem człowiekiem małej wiary, ale powiedzieć muszę, że w sukces tej części reformy emerytalnej nie wierzę. A moja niewiara wynika z trzech powodów. Po pierwsze, już dwie grupy zawodowe przedłużyły sobie specjalne uprawnienia. Górnicy wyrąbali je kilofami podczas demonstracji warszawskich, a „mundurowcy” wywalczyli je w kolejno wygrywanych bitwach i potyczkach gabinetowych.
Po drugie, poprzedni rząd przez dwa lata nic w tej sprawie nie zrobił, odkładając rozwiązanie sprawy na później. Tu mogę narazić się na zarzut, że zaniechania poprzednika nie obciążają obecnego rządu. Niezbyt jednak się tym zarzutem przejmuję. To, że PiS nie naruszył przywilejów emerytalnych, nie wynikało przecież z tego, że nie było w nim nikogo, kto potrafił wyliczyć, ile one kosztują. Był to efekt chłodnej kalkulacji, ile procent popularności i ile głosów wyborców można utracić, wprowadzając takie zmiany.
Wiele wskazuje, że w podobnej pułapce znajduje się obecnie PO. Jest to partia proreformatorska, stale zapowiadająca duże zmiany. Tyle tylko, że – dziwnym trafem – mają one wchodzić w życie w następnej kadencji Sejmu. Łatwo jest takie podejście do zmian w gospodarce wykpić. Ma ono jednak swoje uzasadnienie. I jest nim konflikt między koniecznością ekonomiczną zmian i ich – na ogół krótkookresowymi – kosztami społecznymi. Konflikt ten można rozwiązać dwojako: siłą lub sposobem. Rozwiązanie siłowe, ? la Margaret Thatcher, polega na tym, że robi się swoje, nikogo nie pytając. Aby je wprowadzić, trzeba jednak mieć wiarę, że są to rozwiązania korzystne dla wszystkich, i przestać patrzeć na słupki poparcia.
Działanie sposobem to znalezienie rozwiązania kompromisowego, które przynajmniej dla części zainteresowanych jest możliwe do zaakceptowania. Tak postąpili Niemcy, wydłużając wiek emerytalny do 67 lat, ale rozkładając tę zmianę na 24 lata.
Akurat w przypadku emerytur obecny rząd wybrał trzecią, radykalną drogę i chce, aby ci, którzy dzisiaj korzystają z przywilejów, przyjęli to z radością. Bardzo przepraszam za porównanie, ale przypomina mi to referendum z czasów premiera Messnera, w którym pytano obywateli, czy chcą podwyżek cen o: 100, 200 czy 300 procent.