Rzadko się zdarza, aby organizacje ekologiczne stawiały USA za wzór Europie. W przypadku rybołówstwa tak się właśnie dzieje. – W tym roku po raz pierwszy wielkość połowów na amerykańskich wodach zmieści się w granicach uważanych przez naukowców za bezpieczne, wystarczające do odbudowywania populacji ryb – mówi „Rz" Saskia Richartz z brukselskiego biura Greenpeace. Cel został osiągnięty dzięki wprowadzeniu żelaznej zasady, że komisja ustalająca kwoty połowowe na dany rok dla różnych akwenów i gatunków nie może przekroczyć poziomów rekomendowanych przez naukowców.
Komisja Europejska przedstawiła wczoraj propozycję reformy wspólnej polityki rybołówstwa. Według powszechnej opinii w obecnym kształcie poniosła ona fiasko, czego dowodem jest ogromna skala przełowienia. Co roku politycy w trosce o głosy nadmorskich wyborców naciskają na jak najwyższe kwoty połowowe. Ale stada nie są w stanie nadążyć z reprodukcją, ubywa więc ryb, a w efekcie pracy dla rybaków.
Bruksela chciałaby w ciągu czterech lat doprowadzić do sytuacji, aby limity połowów gwarantowały reprodukcję i odbudowę stad, tak aby ich wielkość wzrosła o ok. 70 proc. KE nie proponuje jednak żadnej twardej reguły. Jedynie zaleca, aby politycy decydujący o kwotach brali pod uwagę naukowe rekomendacje. – To za mało – uważa ekspertka Greenpeace.
KE próbuje też poradzić sobie z drugą słabością WPR – tzw. odrzutami. Rybacy mają pozwolenia na limity określonych gatunków. Jeśli wpadnie im do sieci więcej i nie tego, co chcą, to martwe ryby lądują z powrotem w morzu. KE proponuje, aby w ciągu kilku lat stopniowo wprowadzać zasadę, że te niepotrzebnie złowione ryby będą jednak sprzedawane na rynku.
Propozycja KE musi zostać teraz zaakceptowana przez rządy państw UE i Parlament Europejski. Już wiadomo, że takie potęgi rybackie jak Hiszpania będą się sprzeciwiać nawet nieśmiałym próbom reformy.