Nie ma co liczyć na 5–7 proc. wzrostu, nawet po wygaśnięciu kryzysu, a co najwyżej 2–3 proc. Skończyły się bowiem naturalne rezerwy rozwoju. Potrzebujemy dodatkowych impulsów – poluzowania gorsetu administracyjnego, przyjaznego prawa dla przedsiębiorców, nakładów na oświatę i innowacyjność.
Nawet optymistyczny zwykle minister finansów prognozuje, że w 2014 r. gospodarka wzrośnie o 2,5 proc., w 2015 r. – o 3,5 proc., a w 2016 r. – o 4 proc. Ekonomiści niezwiązani z rządem także są pesymistyczni. Prof. Witold Orłowski, partner w PwC, mówi o 2–4 proc., Ernest Pytlarczyk, główny ekonomista BRE Banku – o 3 proc. przez co najmniej trzy lata.
2,5 proc. wzrostu gospodarczego prognozuje rząd na 2014 rok
Powodem jest wyczerpanie prostych rezerw. To np. tania siła robocza, która pomagała sprzedawać nasze konkurencyjne cenowo produkty za granicą. Polskie społeczeństwo nie zaakceptuje obniżki płac, a towary o podobnej jakości, ale tańsze, oferują kraje azjatyckie, gdzie płace są nawet trzykrotnie niższe niż u nas. Tanie produkty mogłyby zostać zastąpione innowacyjnymi, ale obecnie bardziej importujemy i imitujemy technologie, niż tworzymy własne. Wydajemy za mało na badania, w UE to średnio 2 proc. PKB, w Polsce – 0,75 proc. Nasze szkoły wyższe wypadają blado w międzynarodowych porównaniach, najlepiej oceniany spośród nich Uniwersytet Jagielloński znalazł się dopiero na 280. pozycji wśród 500 najlepszych uczelni na świecie rankingu Webometrics.
Rząd i ekonomiści przewidują, że główna fala kryzysu przeminie pod koniec 2013 r., jeśli jednak nie będzie potem szybkiego wzrostu, utrwalą się negatywne zjawiska kryzysowe. – Nie będzie znacząco przybywać miejsc pracy, a część osób pozostanie trwale bezrobotna – mówi Ernest Pytlarczyk, główny ekonomista BRE Banku.