Pierwsza scena. Rozbrzmiewa typowa dla Kusturicy szalona muzyka. Wiejską drogą jedzie trabant. Ludzie w środku – groteskowo nakreślone typy – podrygują w rytm skocznych dźwięków. Reżyser chce nas wciągnąć w zwariowaną rzeczywistość, gdzie miłość zostaje zderzona ze śmiercią, a surrealistyczna forma jest okazją do zamanifestowania wyrazistych poglądów politycznych. Ta metoda znakomicie działała w barokowym „Undergroundzie". Mogła się podobać w baśniowej opowiastce „Czarny kot, biały kot". W „Obiecaj mi!" wywołuje już irytację. Film robi wrażenie wymuszonego – Kusturica nie pokazuje nic nowego. Na dodatek stosuje banalne metafory.
Po raz kolejny sięga po bajkową konwencję. W małej wiosce żyje nastoletni Tsane. Pewnego dnia dziadek wysyła go do miasta. I jak to w baśniach bywa, wnuczek ma wykonać trzy zadania – sprzedać krowę, kupić ikonę i – najważniejsze – znaleźć dla siebie żonę.
Tam chłopiec spotka Jasną – dziewczynę, którą będzie musiał uratować przed gangsterami...
Reżyser w łopatologiczny sposób zestawia przeciwieństwa. Wieś Tsane jest sielska i arkadyjska. To utopijna kraina, w której żyje się zgodnie z porządkiem natury. Miasto okazuje się zaś siedliskiem przemocy. Z góry można przewidzieć, że ta konfrontacja Dobra ze Złem zakończy się happy endem.
Kusturica próbuje nasycić ją także absurdalnym humorem. Ale żarty są ordynarne – obracają się wokół kastracji, spółkowania z kurą, krową czy knurem.