Komedie o miłości przyzwyczaiły nas do tego, że uczuciom musi towarzyszyć romantyczna otoczka, a poczynaniami ludzi kieruje przeznaczenie. Jednak ostatnio coś się w tych filmach zmienia.
Najlepsze z nich z humorem kwestionują idealistyczne wyobrażenia o uczuciach i związkach. To słodko-gorzkie opowieści o ludziach, którzy często nie potrafią rozpoznać własnych emocji. Bywają chorobliwie nieśmiali. Miłość okazuje się dla nich lekcją, dzięki której uczą się, jak świadomie żyć.
Tak było m.in. ze zwalistym ochroniarzem z "Gigante", parą korporacyjnych szpiegów z "Gry dla dwojga" lub duetem z "Brzydkiej prawdy". Teraz do ich grona dołącza Tom (Joseph Gordon-Levitt), bohater "500 dni miłości" Marka Webba.
Toma poznajemy, gdy żali się kumplom, że zostawiła go dziewczyna. Nie potrafi powstrzymać łez.
Od tego momentu Webb bawi się narracją. Skacze między przeszłością a teraźniejszością, pokazując różne scenki z życia Toma. Zabawa formą nie tylko pozwala zachować ironiczny dystans do formuły love story, ale również świetnie pokazuje psychikę zranionego bohatera.