Reżyserka zdradza szczegóły pracy nad filmem w obszernej rozmowie z tygodnikiem „Przekrój".
– Długo byłam osobą wierzącą – opowiada reżyserka Monice Brzywczy. – Potem odeszłam od religii, ale zostały mi w głowie rozmowy z księżmi. To byli świetni, bardzo otwarci ludzie. Bo katolicyzm, jak wiadomo, ma dwie odmiany. Tę otwartą i tę zamkniętą, radykalną.
Impulsem dla rozpoczęcia pracy nad scenariuszem stała się historia z mediów, o tym, że ministrant zamordował księdza. – Były przypuszczenia, że to mógł być związek homoseksualny – mówi Szumowska. – Oczywiście podczas pisania scenariusza to ewoluowało, niewiele zostało z tamtej prasowej historii.
Od początku było wiadomo, że film powstanie dla Andrzeja Chyry i Mateusza Kościukiewicza, którzy zagrali główne role. – W pewnym momencie też dla Mai Ostaszewskiej – dodaje Szumowska. – Ostatnia wersja scenariusza powstawała z myślą o konkretnych aktorach. Zupełnie inaczej się pisze, gdy zna się możliwości aktora, wie się, jak zagra.
Aktorów wspierają w filmie amatorzy, mieszkańcy wsi z okolic, gdzie pracowała ekipa. – Lubię pracę z naturszczykami, są o wiele bardziej naturalni niż aktorzy – mówi reżyserka. – Jeśli potrafisz dobrze poprowadzić amatora, efekt bywa lepszy niż z aktorem. Naturszczyk ma wielką moc, prawdę ekranową. To jest to, czego często brakuje polskiemu kinu, polskim aktorom. Rozmowa, jaką z Małgorzatą Szumowską przeprowadził „Przekrój", nie ogranicza się do filmu „W imię..." – Jestem wielką zwolenniczką rodziny – mówi w pewnym momencie reżyserka.– Nie wyobrażam sobie życia bez niej. Rodzina to takie miejsce, do którego uciekam przed światem. Jest jednak bardzo zapracowana. – Zrobiłam pięć filmów fabularnych, to nieźle, ale to dopiero początek – mówi. – Reżyser najlepsze filmy kręci między 40. a 60. rokiem życia. Wszystko więc jeszcze przede mną.