Miał wszystko: wielki talent, znakomitą karierę, wybitne kreacje zarówno komediowe, jak i dramatyczne, troje dzieci, które bardzo kochał, i niedawno poślubioną żonę. Ale były też demony, które go prześladowały. Czas, w którym był na dnie, kliniki odwykowe. Powroty do picia, przez które rozpadły się jego poprzednie małżeństwa. Stałe wizyty na spotkaniach anonimowych alkoholików. Mówił o tym otwarcie.
Niczego nie udawał
Spotkałam się z nim podczas festiwalu w Berlinie. Ta rozmowa zrobiła na mnie duże wrażenie. Spodziewałam się zobaczyć faceta na luzie, który będzie sypał dowcipami i tryskał energią. A naprzeciw siedział zmęczony, smutny człowiek, niepróbujący niczego grać ani udawać. Mówił przyciszonym głosem, nie miał w sobie nic z gwiazdy. Ani pewności siebie, ani chęci uwodzenia wszystkich dokoła. Sprawiał wrażenie kogoś bardzo zwyczajnego, kto jest przypadkiem podobny do sławnego aktora i nawet trochę się dziwi, że towarzyszy mu takie zainteresowanie. Opowiadał o cenie, jaką płaci się za ten zawód i za to, by się w nim rozwijać, a nie stać się wyłącznie maszynką do robienia pieniędzy.
Urodził się 21 lipca 1951 roku w Chicago w zamożnej rodzinie. Jego ojciec był menedżerem w kompanii Forda, matka – modelką. Z dzieciństwa wyniósł jednak poczucie osamotnienia – rodzice nie mieli dla niego czasu, do szkoły odwoził go kierowca ojca. Jeden z jego przodków, Anselm J. McLaurin, był gubernatorem Missisipi i senatorem. Robin też miał zostać politykiem. Podjął nawet studia na wydziale nauk politycznych w Claremont Men's College, ale przeniósł się na wydział aktorski, najpierw do Marin College, a potem do renomowanej nowojorskiej Juilliard School.
Start z serialu
Początki jego kariery to stand-up comedy, kabaret, estrada. Stamtąd młody, błyskotliwy chłopak trafił do telewizji. Rozpoznawalność przyniósł mu na przełomie lat 70. i 80. serial „Mork and Mindy". Zagrał obcego, który przybywa na Ziemię z planety Ork, by obserwować ludzkie stworzenia. Ale Williams nie utknął na małym ekranie. W 1982 roku zagrał swoją pierwszą ważną rolę filmową w „Świecie według Garpa".
Potrafił widzów rozśmieszać. Nie miał żadnych kompleksów, pozwalał sobie na ekranie na błazenadę. W 1997 roku tygodnik „Entertainment Weekly" okrzyknął go najzabawniejszym człowiekiem na świecie. Williams kochał komedie, takie jak choćby „Pani Doubtfire", gdzie wystąpił w kobiecym przebraniu, Spielbergowski „Hook", „Dziewięć miesięcy", „Klatka dla ptaków" czy „Patch Adams", gdzie zagrał lekarza, który małym, ciężko chorym pacjentom serwuje nietypowe lekarstwo – śmiech. A w jednej z ostatnich komedii jako samotny „Najlepszy ojciec świata" zajmował się zwariowanym nastolatkiem.
– Komedia wyzwala w aktorze odwagę – powiedział mi kiedyś. – Trzeba zrobić wszystko, co się da, żeby widza rozśmieszyć. Przestajesz wtedy myśleć o tym, że być może przy okazji ośmieszasz siebie samego, tracisz hamulce, wyczyniasz rzeczy, których w innym filmie nigdy byś nie zrobił. Lubił też występować w filmach dla najmłodszych, jak „Flubber" czy „Zabaweczki". Mówił, że to okazja, by również własnym dzieciom udowodnić, że ich ojciec może być niezłym kompanem. Ale jednocześnie tworzył na ekranie kreacje pełne dramatyzmu. Był wspaniały jako didżej w „Good Morning, Vietnam". Młodzi widzowie pokochali go w kultowej roli nauczyciela, który w „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów" potrafił stłamszonym przez szkolny system uczniom wykrzyczeć: „Wasze życie jest czymś niezwykłym!". W „Przebudzeniu" jako wrażliwy i oddany lekarz darowywał pacjentom z demencją chwilę prawdziwego życia. Za te trzy role dostał nominacje do Oscara.