Nie byłoby w tym nic osobliwego, gdyby filmy dokumentalne stanowiły jedynie uzupełniające opowieści o rzeczywistości. Ale jest zupełnie inaczej. Choć dziś często kręcone są szybko i skoncentrowane na doraźnym przekazie, to i tak nie mają konkurencji w opowiadaniu o zjawiskach, konfliktach, ludziach.
Najistotniejsze są oczywiście próby podjęcia głębszej refleksji o zdarzeniach, które z mediów docierają do widzów w postaci kilku zdań, a w tych medialnych wiadomościach trudno odróżnić informację od komentarza. Nieprzypadkowo więc na ostatnim festiwalu filmowym w Berlinie Złotym Niedźwiedziem uhonorowany został właśnie dokument – „Fuocoammare", czyli „Ogień na morzu" Gianfranco Rosiego, nakręcony na włoskiej wyspie Lampedusa, na którą przypływają barki z uchodźcami z Afryki.
Niedosyt informacji
Świadczy to o niedosycie informacji, co brzmi paradoksalnie, skoro na co dzień skarżymy się na ich nadmierną ilość. Tytuły gazet i wiadomości jednak nie wystarczają. Potrzebujemy głębszego przyglądania się i rozeznania coraz bardziej zawikłanej rzeczywistości, w której żyjemy.
Taką rolę odegrały pokazywane w ostatnim czasie w polskich kinach czy stacjach telewizyjnych dokumenty – różne zresztą jakościowo – o Syrii. Można było zobaczyć dokument „Insha Allah. Krew Męczenników" o ISIS, nakręcony przez Witolda Gadowskiego, Macieja Grabysę i Michała Króla w Iraku, Turcji, Syrii i Polsce, czy też „Syrię – dzieci wojny" Marcela Mettelsiefena o dzieciach z Aleppo.
Gdyby nie dokumentaliści, nic byśmy też nie wiedzieli o „raju" Korei Północnej. Powstaje o tym kraju wyjątkowo dużo – i to chętnie oglądanych – opowieści: od zwycięskiego na ostatnim Millennium Docs Against Gravity – „Pod opieką wiecznego słońca" Witalija Manskiego, aż do brytyjskiego dokumentu o obecnie rządzącym, czyli „Kim Dzong Un – ostatni czerwony książę".