Obejrzałam "Melancholię" podczas ostatniego festiwalu canneńskiego. I stale o niej myślę. Zachowałam w pamięci smutek kryjący się na dnie oczu Kirsten Dunst i białą, jaskrawą falę, która rozlewa się po ekranie, gdy następuje koniec świata.
"Melancholia" jest poruszającą spowiedzią Larsa von Triera. To film o depresji. Wstrząsający. Bolesny.
Główna bohaterka Justine wychodzi za mąż. Ślub ma być jej przepustką do normalnego życia. Ale ona nie potrafi się cieszyć, przeszywa ją cierpienie. Jej małżeństwo jest skazane na niepowodzenie. Justine jest owładnięta niemocą, a w trudnych chwilach trwa przy niej tylko starsza siostra Claire, też nie zawsze umiejąca znosić jej humory.
W nakręconym dwa lata temu "Antychryście" depresja bohaterki przybierała formę wyjątkowo agresywną. W "Melancholii" nie ma gwałtu. Jest tylko bezbronny człowiek, który nie może dać sobie rady z życiem.