1 września TVP1 uczciła emisją filmu „Pearl Harbor". Gdzie tu logika? Dla Amerykanów II wojna światowa zaczęła się przecież w grudniu roku 1941 i jedna z postaci filmu, lotnik Danny, krzyczy to nawet pośród spadających pocisków. Lepsze to jednak niż zapomnienie o wojnie w stacjach komercyjnych.
„Pearl Harbor" budzi pogardę recenzentów, którzy opisują go jako pompatycznego gniota. Widzę wady filmu. Mało oryginalny, choć ładnie poprowadzony, wątek osobisty: dziewczyna przekonana o śmierci ukochanego wiąże się z jego przyjacielem, a tamten jednak wraca. Litry patosu w końcówce. Schematyczne poprowadzenie scen z postaciami historycznymi, na czele z prezydentem Rooseveltem w wykonaniu Johna Voighta (też nieznośnie gloryfikowanym).
Kiedy murzyński kucharz na okręcie (Cuba Gooding) chwyta podczas ataku Japończyków za karabin, robi to po to, aby od razu zestrzelić samolot. Jego los jest skądinąd tylko bladym refleksem zinstytucjonalizowanego rasizmu ówczesnej amerykańskiej armii. A jednak te słabości nie zmieniają mojej konkluzji: lubię ten film.
Tak naprawdę jest on podporządkowany wielominutowej sekwencji ataku na Pearl Harbor. I pewnie każda baza zaatakowana znienacka wyglądałaby podobnie. A jednak opowieść o żołnierzach, którzy poprzedni wieczór spędzili na popijawie, a bomby zastają ich leczących kaca w hawajskich koszulach, oddaje trafnie kawałek prawdy o początku tamtej wojny.
Ameryka była demokracją kiepsko dbającą o swoją armię. Trochę inaczej było z flotą i z lotnictwem, ale tak naprawdę dopiero od 1939 r. Roosevelt (przez nas nielubiany za późniejsze bezduszne uleganie Sowietom) zaczął nadrabiać zaległości w zapewnieniu wojsku uzbrojenia i dyscyplinie. Naprzeciw społeczeństwa dość „rozmemłanego" stała armia japońskich robotów. Stało państwo autorytarne i wierzące w wojnę. Początek musiał być taki. A jednak to społeczeństwo wolnych ludzi wygra ten konflikt zbrojny.