Ekscesy ciągnione
Ale czy my to świeżynki? Skandal, bo pierwszy raz poszliśmy do kina? Skąd! Weźmy to, co było już za naszego życia. Ot, „Ostatnie tango w Paryżu" (1972), gdzie Maria Schneider pokazała, co tam miała. Jak publika w Nowym Jorku zobaczyła, na jakie wygibasy puszcza się z nią 120-kilowy Marlon Brando, gremialnie wstawała i klaskała. Na to jedna z byłych żon zaczęła jazgotać, że to ściema, bo Marlon w łóżku rusza się – i to jak ma dobrą noc – w najlepszym razie z wdziękiem gilotyny. Czyli cały ten rzekomy seks to efekty specjalne. We Włoszech nie wnikano – filmu formalnie zakazano jak zwykłego pornosa. We Francji zaś – ekscytacja. Zwłaszcza od momentu, gdy Maria Schneider po swoich występach poszła się leczyć do kliniki psychiatrycznej. Tak się kotłować z Marlonem, żeby od tego zwariować – to jest coś! Jak u nas w ramach socjalistycznej odnowy telewizja pokazała dziełko w połowie lat 80., zrozumieliśmy od razu: Polska jaruzelska już długo nie potrwa.
A pamiętacie awanturę wokół „Kaliguli" (1979)? Historia osławionego rzymskiego zboczeńca podana na ekranie przez Malcolma McDowella, przy wspomaganiu Johna Gielguda, Helen Mirren i jeszcze kilku znakomitości. Ale widz gapił się nie na nich, lecz na tłumy golasów, barłożących się w trakcie gromadnych orgii („prawda czasu, prawda ekranu, prawda..."). Panienki wypożyczono ze stajni żurnala dla panów „Penthouse", ze szczególnym uwzględnieniem niejakiej Marjorie Lee Thoreson, dziewczyny roku 1975. Ta najpierw odsłoniła bombonierę, a potem wytoczyła producentom proces, bo ten występ miał jakoby zniszczyć jej karierę aktorską. Rzeczywiście, panienka kariery nie zrobiła, ale – zarobiła. Sąd Najwyższy nakazał wypłacić jej odszkodowanie na sumę 4,06 mln dol. A było z czego, bo film zarabiał mimo perypetii. W Stanach już po godzinie premierowej projekcji do sal kinowych wkraczali przedstawiciele organizacji Morality in Media z pozwem przeciw dystrybutorom, wydanym, żeby było śmieszniej, „na podstawie prawa morskiego", jako że film był sprowadzony przez Atlantyk. Procesy się toczyły, ludzie oglądali, a twórcy nie byli zawzięci. Jak film miał trafić do kin Georgii – czyli na purytańskie Południe – to reżyser własnymi rękami wyciął to i tamto. W Japonii było jeszcze inaczej: owszem, film puszczono, ale zastosowano aż 450 tzw. przymgleń. A u nas to był przebój seansów wideo około roku 1984. I nic nie było wycięte, nic przymglone. Chociaż nie. Jakość taśmy, startej do imentu, była taka, że więcej się domyślaliśmy, niż widzieliśmy.
A co powiedzieć o wyliniałym erotomanie Pedro Almodóvarze? Teraz kręci nudne psychodramy, ale kiedy w Hiszpanii walił się reżim generała Franco, młody Pedro nakładał pończochy, wzuwał buty na wysokich obcasach, oblepiał się cekinami i dalejże szaleć po nocnych klubach Madrytu. Co naszalał, to nagrywał na amatorskiej taśmie dla kółeczka podobnych sobie freaków. Ale koło roku 1979 mu się znudziło i dał – wprawdzie na taśmie 16 mm – pełny film fabularny z życia lekko przechodzonych hipisów: „Pepi. Luci, Bom i masa innych dziewcząt", co to na balkonie uprawiają zioło, a w pomieszczeniach sanitarnych miłość lesbijską. I to w takich kombinacjach, że Madryt na ten widok się zagotował. Prasa doradzała lincz na reżyserze, ale ulicami ciągnęły manifestacje poparcia dla dzieła, które miało być twarzą „wyzwolonej Hiszpanii". Kiniarze odmówili projekcji w obawie, że ich spalą, więc Pedro wynajął za własne pieniądze niewielką salkę kinową i puszczał tam swoje „wyzwolenie" na okrągło. Ścisk był taki, że w końcu kiniarze skapitulowali i puścili to u siebie. A Almodóvar? Kręcił dalej o seksualnych dewiantach, z tym że teraz mu za to wpada a to nagroda w San Sebastian, a to Palma w Cannes.
Jak najwięcej gołej d...
A my? Od macochy? Dam wam przykład z przedwojnia. Jest gwiazdor, nazywa się Eugeniusz Bodo (ten, co bębnił w klawisze „Umówiłem się z nią na dziewiątą"). I jest Tahitanka imieniem Peri (dość ciemna karnacja), która już zagrała u Wilhelma Murnaua, już jej w Hollywood dają lekcje angielskiego, a ona zjawia się z recitalem w mroźnej Polsce (afisz: „Wystąpi w tańcach i pieśniach polinezyjskich"). I taką ją ujrzał Bodo. Podsunął ją dziennikarzom, a ona: „Jeden żurnalista spytał, czy jestem ludożercą! Powiedziałam, że owszem, lubię ludzkie mięso, ale tylko białe i z sokiem cytrynowym". Obwożono ją – od Krynicy do Zakopanego – a wszędzie pokazywała to, co umiała najlepiej: taniec brzucha. Kuracjusze szaleli. „Lubi namiętnie lalki, pajacyki, perfumy i dobry koniak, który widać potrzebny jej jest dla podtrzymywania słabnącej przy takim trybie życia energii" – mówiła koleżanka z estrady Helena Rapacka. Z czasem jednak perfum było coraz mniej, a koniaku coraz więcej. I to mimo że Bodo zainstalował Peri w swoim apartamencie przy Marszałkowskiej (mamusia się boczyła), że ją prowadził na pięterko do Ziemiańskiej (czytajcie „Kwiaty polskie" Tuwima!). „Peri siedzi i błyska białymi ząbkami" – pisały bulwarówki. Uczy się też wymawiać „chrząszcz brzmi w trzcinie". Zagra w superprodukcji „Czarna perła" – sztuczne palmy stawiają już w Warszawie na Trębackiej, ale też na Helu. Na planie: kochankowie mają wejść do tajemnej groty (kamera! akcja!), a tu z „groty" wychodzi niekumaty robotnik z wiadrem, który się zaplątał. Film się jednak kręci, a Peri uczy się refrenu: „Dla ciebie chcę być białą/Bielutką tak jak ty". Śpiewa po dancingach, ale coraz gorszych. Na zdjęciach w Kazimierzu do użytku jest dopiero późnym popołudniem, bo nocami szlaja się po knajpach dorożkarskich, od czego następnego dnia ma czerwone spojówki. Bodo to mierzi, bo on nie pije i bardzo dba o karierę. Jeszcze nie przeczuwa, że za skromnych parę lat zastrzeli go przypadkowy patrol NKWD na lwowskiej ulicy (a może zamarznie gdzieś na Syberii – wersje się wykluczają). A Peri? Czuje się zbędna i – wytrzeźwiawszy – wyjeżdża do Amsterdamu. Może tam czeka kolejny Bodo?
To się odbiło czkawką, gdy Władysław Ślesicki kręcił „W pustyni i w puszczy" (1973). Potrzebował naturszczyka do roli Kalego i w tym celu wybrał się do Chartumu. Tam na ulicy zobaczył zespół folklorystyczny z zapadłej prowincji, a w nim niezwykle gibkiego chłopaka imieniem Emos Bango. Ten! On i rodzice się zgodzili, choć nie bardzo kumali, co to film. Reżyserstwo bierze więc Emosa do samolotu i dostarcza do Warszawy. Tu się okazuje, że chodzić w sudańskim stroju ludowym po Marszałkowskiej ciut nie bardzo, wiec trzeba mu kupić europejskie ubranie. Kupuje się. Emos przejrzał się w lustrze, spodobało mu się i od razu – do fotografa, żeby miał co pokazać, jak wróci do domu. Więc on ma plik zdjęć pod jedną pachą, a pod drugą tę jednak walizkę z ciuchami z Sudanu. I tu mu się we łbie przewraca. Każe dzwonić do Europejskiego po portiera – żeby portier mu tę walizkę zaniósł przez cały Nowy Świat do hotelu. I idą – na przedzie czarnoskóry Emos w europejskich ciuchach, a za nim zasapany portier (biały!) z tą walizką. Ale skończyły się zdjęcia, skończyły się postsynchrony i trzeba wracać do Sudanu. Jak to? To już? Emos nie przyjmuje do wiadomości. On chce tu zostać (Bolanda! Bolanda!). Filmowcy go za fraki, do taksówki, na lotnisko. On się zapiera, a oni wciskają go na siłę do samolotu. Odleciał. Uważam, że to najsmutniejsza scena w polskim filmie.
A tak więcej z PRL-u? Cienko tu ze skandalami, ale przytoczmy. Jak powieść „Pałuba" (1903) pisał Karol Irzykowski, to miała ona być prekursorska wobec samego Jamesa Joyce'a (taka awangardowa). Ale władz kinematograficznych w roku 1983 nie to interesowało, tylko żeby raczej pokazać gołą babę na koniu. Taki „szał", co odwróci uwagę od niewielkich, przejściowych itd. I stało się! Film „Widziadło" (1983) – przez kinomanów zwany „dziwadłem". Na koniu wystąpiła Dorota Kwiatkowska w całej rozciągłości. Asystował jej Roman Wilhelmi, ale ten raczej schyłkowy. I to się ciągnęło. Rzeczona Kwiatkowska udzieliła się raz jeszcze w filmie „Thais" (1984) o ogromnie zagmatwanej akcji, w którym jednak chodziło o to, by pokazać jak najwięcej gołych d... w jak najkrótszym czasie. Greckiego mędrca Eukritosa grał Bronisław Pawlik, a pustelnika Jerzy Kryszak. Wyobrażacie to sobie?