Ben Bernanke ogłosił, że kryzys się kończy i w przyszłym roku w USA zacznie się ożywienie gospodarcze. Choć zawsze miło jest słuchać optymistycznych prognoz, szefowi Fedu nie do końca udało się zainfekować mnie optymizmem. A to z trzech powodów.
Po pierwsze, po opublikowaniu danych za ostatni kwartał ubiegłego roku (PKB Stanów Zjednoczonych zmniejszył się o 6,2 proc.) nie wszyscy podzielają optymizm Bernankego. Pozostali członkowie Rady Rezerw Federalnych całkiem niedawno opublikowali prognozę zakładającą, że gospodarka Stanów Zjednoczonych skurczy się w 2009 roku o 0,5 – 1,3 proc.
Po drugie, ożywienie w USA przełoży się na inne kraje tylko wtedy, kiedy rosnący amerykański import będzie ciągnąć produkcję w innych krajach. A na razie nie ciągnie, lecz dusi, bo w styczniu import USA obniżył się o 11,5 mld dolarów (ze 172,5 mld dolarów w grudniu). I nie jest to tylko efekt słabszej koniunktury i mocniejszego dolara, bo coraz większe znaczenie ma też odżywający protekcjonizm.
Najważniejszy jest jednak powód trzeci. Nie wszyscy zauważyli, że Stany Zjednoczone nie są już głównym motorem wzrostu gospodarki światowej. W roli tej zastąpiła ich nie Unia Europejska, lecz Chiny. Potwierdzają to dane za ubiegły rok pochodzące z dobrego źródła, bo z CIA.
Produkt światowy brutto powiększył się o 3,8 proc. Udział USA i Unii Europejskiej w tym produkcie jest niemal identyczny, w obu przypadkach wynosi po 20 proc. Obie gospodarki miały też identyczne tempo wzrostu – 1,4 proc. Z prostego rachunku wynika zatem, że udział USA i UE we wzroście światowego produktu (chodzi o owe 3,8 proc.) wyniósł po 0,28 proc. A więc łącznie zasługą obu gospodarek jest wypracowanie mniej niż 0,6 proc. przyrostu.