Goa to dawniej mekka dzieci kwiatów i wszelkiej maści artystów. Dziś miejsce oblegane przez plażowiczów z całego świata. Kawałek zupełnie inny niż reszta kraju.
Kiedy pociąg, którym jadę z Bombaju, przekracza granicę stanu, wszystko się zmienia. Zamiast skleconych z byle czego bud – solidne, murowane domy. Zamiast wypalonej słońcem pomarańczowej ziemi – zieleń bananowców, oleandrów i pól ryżowych. W rzekach pod dostatkiem wody, na pastwiskach tłuste krowy, a ruch na drogach nagle staje się nieco mniej chaotyczny. Przy drogach kamienne krzyże chrześcijańskie i zadbane białe kościółki z obramowanymi na niebiesko oknami. Najmniejszy stan Indii w niczym nie przypomina innych regionów tego subkontynentu. Nic dziwnego. Jeszcze na początku lat 60. XX w. był portugalską kolonią.
Goa położone jest w środkowej części zachodniego wybrzeża Półwyspu Indyjskiego, nad Morzem Arabskim. Zajmuje 3701 km kw., czyli jedną osiemsetną Indii (ponad 3 mln km kw.). Jest regionem o najmniejszym analfabetyzmie i najwyższych dochodach – to wynik kilkusetletnich rządów Portugalczyków, którzy zakładali tu szkoły, tworzyli infrastrukturę, dbali o rozwój gospodarki. Goa utrzymuje się głównie z rolnictwa, rybołówstwa, turystyki i wydobycia rud żelaza. Ale turystów przyciągają tu kilometry piaszczystych plaż i słoneczna pogoda.
[srodtytul]Ajurweda i steki[/srodtytul]
Miejscowość Asvem nad oceanem reklamowana jest w przewodniku jako ostatni bastion spokoju, w którym znaleźć można atmosferę Goa lat 70. XX w., kiedy region najeżdżali hipisi z Europy i Stanów Zjednoczonych. Szczyt sezonu wypada tu w czasie Bożego Narodzenia i sylwestra. Tymczasem jest luty, a my nie możemy znaleźć noclegu. Jak się okazuje, większość stojących wzdłuż plaży drewnianych domków na palach jest zarezerwowana na wiele tygodni naprzód. Młodzi ludzie z Europy i USA zatrzymują się tu nawet na dwa, trzy miesiące, a czasami pół roku.