Zjazd rynną po szczęście

Pierwsze wrażenie z podróży po Kirgistanie: dużo nowych meczetów. Wyglądają jak spod sztancy. Proste sześciany z jednym oknem, drzwiami i lśniącym dachem z blachy. A właściwie z kopułą, na której szczycie ustawiono blaszany półksiężyc.

Publikacja: 06.11.2009 01:27

W młodym państwie tradycja miesza się z nowoczesnością

W młodym państwie tradycja miesza się z nowoczesnością

Foto: BEW

Red

Jeszcze nieotynkowane, w większości bez minaretów, więc tak naprawdę nie można ich nazwać meczetami, lecz jedynie domami modlitwy.

Są i większe, bardziej reprezentacyjne, postawione za pieniądze bogatych sponsorów z zagranicy. Na przykład ten w mieście Naryn, ufundowany przez Saudyjczyków, ma kształt tradycyjnego kirgiskiego kapelusza. Nie chodzi jednak o architekturę, dla donatorów ważne jest, by meczety szybko się zapełniały. Na wszelki wypadek przed wejściem wiszą plakaty zachęcające do skorzystania z usługi „SMS Islam”. Wystarczy wysłać wiadomość pod numer 1515 (koszt 30 somów, czyli ok. 2 zł), a będziemy dostawać esemesy z fragmentami Koranu.

[srodtytul]Toasty za Allaha[/srodtytul]

Trzy czwarte mieszkańców Kirgistanu to muzułmanie. Sporo, zważywszy że islam przyjął się tu dopiero w XIX wieku, a potem był zwalczany przez komunizm. Kirgizi nawet w czasach ZSRR witali się, mówiąc „salam”, czyli muzułmańskim odpowiednikiem „niech będzie pochwalony”. Na nagrobkach z lat 70. czy 80. XX wieku obok sierpa i młota często można zobaczyć islamski półksiężyc.

Poza stolicą kobiety zakrywają włosy chustami. Ale nie tak szczelnie jak w krajach arabskich, by nie wystawał żaden kosmyk. Reszta ubrań mogłaby być uznana za europejskie, gdyby nie niecodzienne połączenia. Na luźne spodnie, np. chińskie dresy, spódnica do kolan, a na górę obszerny kubrak, czasem polar ukrywający kobiece kształty.

Co innego w stolicy, w Biszkeku. Tu panuje moda na obcisłe bluzki i bardzo wąskie spódnice lub dżinsy. Ale Biszkek to w ogóle inny świat. „Oni tam żyją jak Rosjanie” – ostrzegają nas mieszkańcy innych regionów Kirgistanu. I rzeczywiście, 90 procent mieszkańców stolicy mówi tu po rosyjsku. Wynika to zapewne nie tylko z sowietyzacji dawnej republiki, ale także z wielkiego pomieszania narodów. Oprócz rdzennych Kirgizów sporo tu Kazachów, Uzbeków, Tadżyków, Ujgurów i Dunganów, czyli muzułmanów z Chin. Posłanka Nelli Rokita wspominała, że kiedy jako dziewięciolatka została zesłana z rodzicami do Kirgizji, w jej klasie uczyli się przedstawiciele 15 narodowości. Oficjalne dane podają, że narodowości jest ponad 150.

Biszkek zachwycił małą Nelli zielonymi parkami i szerokimi ulicami. Nasze wrażenia są inne. Co prawda miasto rzeczywiście ma szerokie ulice, ale to jego jedyna zaleta. W poszukiwaniu jakichś atrakcji zaglądamy do muzeum Michaiła Frunzego, jednego z przywódców i dowódców rewolucji październikowej, pół-Mołdawianina, pół-Rosjanina, który urodził się w Biszkeku w 1885 roku. W muzeum można oglądać jego rodzinny dom, choć w jego oryginalność wątpi nawet sama wpuszczająca do muzeum bileterka. W 1926 r., rok po śmierci komunisty, zmieniono nazwę miasta na Frunze. Biszkekiem stało się ponownie dopiero w 1991 roku. W międzynarodowej nomenklaturze lotniczej kirgiska stolica wciąż jest jednak oznaczana skrótem FRU.

W stolicy trudno byłoby się domyślić, że jesteśmy w muzułmańskim kraju. Trwa ramadan, a restauracje otwarte (i pełne) jak zwykle. Co więcej, alkohol można kupić bez problemu. Wystarczy zajrzeć do jednego z kiosków, który oprócz wódki – także w jednorazowych kubeczkach, do wypicia na miejscu, co jest często praktykowane – sprzedaje słodycze, chleb, gazety i cięte kwiaty. W hotelu obsługa także nie wylewa za kołnierz. Zdarzają się i toasty, na przykład „za Allaha”.

Tuż obok pomnika Matki Kirgiskiej, w okolicach placu Wolności, toczy się nocne życie. Kobieta w symbolicznej jurcie wygląda synów, którzy poszli na wojnę. Mieszkańcy Biszkeku żartują jednak, że dziś czeka na synów bawiących się w pobliskich klubach.

[srodtytul]Bez Boga jest się nikim[/srodtytul]

Ale nie dla Biszkeku do Kirgizji przyjechaliśmy. Trzeciego dnia ruszamy na wschód, do miasta Karakol. Domy są tu bielone, parterowe. Okna pomalowane na błękitno, zdobione drewnianymi wycinankami. Brzozy grube jak dęby. Stara część miasta mogłaby służyć za scenografię do ekranizacji jakiejś rosyjskiej baśni.

Na dodatek w środku dzielnicy stoi cerkiew Świętej Trójcy z 1895 roku. Też drewniana, z zielonym dachem i złotymi kopułami. Na nabożeństwo przyszło sporo ludzi, nie ma jednak wśród nich ani jednego rdzennego Kirgiza. Tu zbierają się Rosjanie.

W czasach Związku Radzieckiego miasto nazywało się Przewalsk, na cześć Nikołaja Przewalskiego, rosyjskiego podróżnika, biologa i odkrywcy. Przewalski w Karakole był dwukrotnie. Zmarł tu na tyfus w 1888 roku. W domu, w którym mieszkał, urządzono muzeum. W jednym pokoju wystawione są stare samowary kolonizatorów, jakieś zegarki, jedna (!) walonka i zdjęcia rosyjskiej elity w Karakole z początku XX wieku. W drugim pomieszczeniu stoi kilkadziesiąt wypchanych zwierząt – niedźwiedzie, kozice, łabędzie, a w słoikach po ogórkach pływają w formalinie żaby. Odkrytych przez Przewalskiego ostatnich dzikich koni na świecie, equus przewalskii, brak.

W tym samym czasie, kiedy do Karakolu przyjeżdżał rosyjski odkrywca, pojawili się tu też Dunganie, Chińczycy wyznający islam, którzy uciekli ze swojego kraju po nieudanym powstaniu. W Karakole utworzyli wspólnotę, zbudowali w 1907 roku meczet, który służy wiernym do dziś. Aby tam dotrzeć, trzeba przejść współczesną, postsowiecką część miasta, minąć rozpadające się bloki, jakieś budki z napisem „reklama”, nieczynne kino.

Meczet przypomina chińską pagodę! Skraje dachu zawinięte są w górę, rynny wyglądają jak smoki. I tylko minaret świadczy o tym, że stoimy przed meczetem. Przez najbliższe dwie godziny wstęp wzbroniony. Przed wejściem męskie buty. Wolno nam tylko zajrzeć przez okno. Wewnątrz trwa zebranie lokalnych działaczy muzułmańskich. Jedni ubrani są w tradycyjne dla tego regionu chałaty, przewiązane w pasie grubą wstęgą, inni mają stroje typowe dla Afgańczyków czy Pakistańczyków – długie do kolan koszule i uszyte z tego samego materiału spodnie. Nikt tutaj się tak nie ubiera, pewnie to islamscy misjonarze albo absolwenci madras, muzułmańskich szkół, z zagranicy.

– Coraz więcej ludzi zaczyna wierzyć – zapewnia starszy mężczyzna, który otwiera nam bramę meczetu. Jest Kirgizem, prowadzi tutaj księgowość. – Sam byłem komunistą, zwalczałem islam, ale na stare lata się nawróciłem. Zrozumiałem, że bez Boga jestem nikim.

Jak mówi, liczba meczetów gwałtownie rośnie. Od odzyskania przez Kirgizów niepodległości w 1991 r. powiększyła się ponoć dziesięciokrotnie. Przyznaje, że coraz częściej politycy mówią o zniesieniu zakazu poligamii, a także o dofinansowywaniu przez państwo hadżdżu pielgrzymek do Mekki. Kirgiz ma szerokie horyzonty, rozmawiamy dłuższą chwilę nie tylko o religii, ale także o „Kodzie Leonarda da Vinci” (książka bardzo mu się podobała) i Unii Europejskiej (wstąpienie Polski było dla niej korzystne!). Ale gdy się dowiaduje, że jesteśmy dziennikarzami, zwraca się do mnie: „A ty jesteś pomocnicą dziennikarza?”. „Nie, ja też jestem dziennikarką”. „Dziennikarka? To się nazywa równouprawnienie!” – szczerze się dziwi.

[srodtytul]Orzechowy las[/srodtytul]

Nie należy wierzyć mapom Kirgistanu wyprodukowanym w Europie. Wbrew temu, co na nich widać, nie ma przejezdnej drogi z Karakolu do Osz na południowym zachodzie kraju. A z pewnością nie istnieje żadne połączenie autobusowe, marszrutkowe (czyli minibusem) ani nawet taksówkowe (to tutaj częsty i bardzo tani środek lokomocji). Musimy więc najpierw wrócić do stolicy i dopiero stamtąd wyruszyć na południe.

Lot samolotem z Biszkeku do Osz trwa tylko godzinę, taksówką jedzie się aż 12. Bo przez góry. Góry zajmują ponad 90 procent liczącego 198 tys. km kw. (około dwóch trzecich Polski) kraju. Kirgizi żartują, że gdyby każdy z nich, a jest ich około 5 mln, dostał po jednej górze, wciąż zostałoby dla sąsiadów. A są to góry nie byle jakie! Najwyższy szczyt to Szczyt Zwycięstwa (7439 m n.p.m.) w Tien Szanie na samym wschodzie Kirgistanu, drugi – Szczyt Lenina (7134 m n.p.m.) w Pamirze, na granicy z Tadżykistanem. Trzy lata temu rząd tego ostatniego zmienił nazwę z Lenina na perskiego filozofa Awicenny. Na razie nowa nazwa obowiązuje tylko po tadżyckiej stronie.

Nie będziemy się porywać na siedmiotysięczniki, wystarczą góry wielkości Tatr. W drodze do Osz zatrzymujemy się w Arslanbob. To górskie uzbeckie miasteczko słynące z największego lasu orzechów włoskich na świecie. Aż 11 tys. hektarów, trochę za dużo, by pokonać to na piechotę. W miejscowym biurze informacji turystycznej wynajmujemy więc konie zaopatrzone w drewniane siodła i z przewodnikiem jedziemy w stronę wodospadu.

Orzechowy las to właściwie sad, bo drzewa rosną w równych odległościach od siebie i pewnie były sadzone przez człowieka. Do tego teren jest poprzegradzany płotami z gałązek, jakby należał do różnych gospodarzy. Jedziemy drogą, po której za kilka miesięcy będą zwożone do miasta orzechy na sprzedaż. O wiele ciekawiej las prezentuje się z góry. Jesienią wygląda jak kolorowy dywan.

Niewysokie, niezwykle spokojne konie nic sobie nie robią z prób zmuszenia ich do szybszego kroku. Za to świetnie sobie radzą na górskich ścieżkach i w pokonywaniu rwących potoków.

Góry szybko robią się skaliste i strome, przypominają Tatry już nie tylko wysokością, ale także krajobrazem, tyle że zamiast drzew iglastych rosną tu coraz mniejsze orzechy. W końcu zostawiamy konie pod opieką przewodnika, a sami wspinamy się po skałach pod wodospad. Woda leje się silnym pojedynczym strumieniem z wysokości 80 metrów. W miejscu, w którym odpoczywamy, na kilku skarlałych drzewkach ludzie zawiązali wstążki, szmatki i kawałki plastikowych torebek. – To święte miejsce. Ludzie proszą tu o łaski i dziękują za spełnienie próśb – wyjaśnia przewodnik.

[srodtytul]Kolacja po zmroku[/srodtytul]

Obolali wracamy wieczorem do miasteczka. Mieszkamy u Zinajdy Mamajanowej, niemal w samym centrum Arslanbob. Sądząc po nowym zachodnim samochodzie terenowym na podwórku i łazience z gorącą wodą, to jedna z lepiej sytuowanych tutaj rodzin. Domostwo odgrodzone jest od ulicy wysokim murem, co jest typowe dla muzułmańskich społeczności. Wewnątrz pięć domów połączonych w okrąg, z ogrodem w środku. Toaleta jest jednak – jak w całej Kirgizji – wychodkiem z dziurą w ziemi, tyle że luksusowym, bo wybetonowanym.

Na powietrzu mieszczą się też kuchnia, zarówno palenisko, jak i ta na gaz, oraz piec do wypiekania chleba. Na kolację Zinajda proponuje nam długą listę tradycyjnych potraw do wyboru: płow (ryż ugotowany w rosole z baraniny z żółtą marchewką), manty (duże gotowane pierogi z baranim mięsem i cebulą), samsy (pieczone pierogi przypominające hinduskie samosy, tyle że mięsne), łagman (gruby makaron z papryką i baraniną), szorpo (rosół z baraniny) i rosyjskie pielmieni lub bliny. Do tego herbata zielona lub czarna, a na deser lepioszka, czyli pyszny podpłomyk, miód i powidła z wiśni. My odwdzięczamy się kupionym na rynku melonem. Mąż Zinajdy kroi go wielkim nożem, mówiąc „bismillah”, „w imię Boga”. Tłumaczą, że melona zjedzą później, bo jest roza, ramadan. Kolację jemy więc osobno. My nieco wcześniej, jeszcze gdy jest jasno. Rodzina Zinajdy dopiero po zmroku. O czwartej nad ranem zobaczymy Zinajdę, jak gotuje na podwórku dla rodziny ostatni posiłek przed świtem.

[srodtytul]Gdzie Salomon z Mahometem[/srodtytul]

Po pięciu dniach docieramy do Osz, miasta, które ma trzy tysiące lat, jest więc starsze od Rzymu. Chociaż już sama nazwa brzmi jak z sumeryjskich legend, na miejscu okazuje się, że miasto wygląda, jakby postawiono je w pośpiechu w ostatnich latach komunizmu. Kilkupiętrowe budynki stoją prawie jeden na drugim.

Na zatłoczonych ulicach chałupnicze reklamy Kodaka, tureckich kawiarni czy zapowiedzi koncertu w miejscowej filharmonii. Bazar zajmuje główną część miasta, na mostach usługi oferują wróżki i szewcy. Tłoczno tu i głośno. Czuje się energię, której brakuje w Biszkeku.

Idziemy do najstarszego i najpopularniejszego wśród wierzących meczetu Rabat Abdul Khana. Powstał wprawdzie w XVI wieku, ale w 1980 roku został przebudowany, co niestety widać. Budynek jest z cegły, pozbawiony ozdób, w sklepieniach przy wejściu otynkowany i pomalowany na turkusowo, z napisem po arabsku nad głównymi drzwiami. W przewodniku ostrzegają, że nie wpuszczają tu kobiet. Zarzucam chustę na głowę, podchodzę do siedzącego na podwórzu młodego mężczyzny, jak się okazuje imama, i wyjaśniam, że jesteśmy chrześcijanami. – Oczywiście, że możecie wejść. Po modlitwie sam was oprowadzę – mówi zadowolony z gości. Meczet szybko się zapełnia. Spóźnieni mężczyźni niemal wbiegają do środka, porzucając w pośpiechu buty. Kobiet rzeczywiście tu nie ma.

Sam meczet w środku nie jest zbyt ciekawy, nawet dywany, w Kirgistanie zazwyczaj piękne, tu są wyblakłe i zniszczone. Ale nie żałujemy odwiedzin, bo dowiadujemy się od imama historii Tronu Salomona – górującego nad miastem wzniesienia z malutkim meczetem na szczycie. Ludzie w Osz uważają, że odwiedził je król Salomon, a potem modlił się tu prorok Mahomet. I nie przejmują się, że dla obydwu było to trochę za daleko. Tak naprawdę na górze modlił się w 1497 roku jedynie Zahiruddin Babur, władca tutejszego królestwa Fergany.

Wdrapujemy się na Tron Salomona. Na górze, pod meczetem, stragan z pamiątkami i papierosami. Uwagę przyciągają jednak rozbawione staruszki. Zdejmują buty i kaftany, kładą się w wyżłobionej w skale rynnie i zjeżdżają na plecach kilka metrów w dół. Zaśmiewają się przy tym do łez. Czy to taka rozrywka czy chodzi o coś więcej? Starsze panie tłumaczą, że i to, i to. Trzykrotny zjazd ze świętej góry zapewnia zdrowie, pomyślność i szczęście. I daje mnóstwo frajdy! Ściągam więc buty, kładę się na skale i zjeżdżam po szczęście.

Jeszcze nieotynkowane, w większości bez minaretów, więc tak naprawdę nie można ich nazwać meczetami, lecz jedynie domami modlitwy.

Są i większe, bardziej reprezentacyjne, postawione za pieniądze bogatych sponsorów z zagranicy. Na przykład ten w mieście Naryn, ufundowany przez Saudyjczyków, ma kształt tradycyjnego kirgiskiego kapelusza. Nie chodzi jednak o architekturę, dla donatorów ważne jest, by meczety szybko się zapełniały. Na wszelki wypadek przed wejściem wiszą plakaty zachęcające do skorzystania z usługi „SMS Islam”. Wystarczy wysłać wiadomość pod numer 1515 (koszt 30 somów, czyli ok. 2 zł), a będziemy dostawać esemesy z fragmentami Koranu.

Pozostało 95% artykułu
Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy