Wiadomo to świetnie w Polsce, gdzie wszystkie inicjatywy rządu, czy raczej ich brak, są funkcją sondażowych słupków, tym ważniejszych, im bliżej terminu pójścia do urn.
Ale wyobraźmy sobie problem 27 Donaldów Tusków. Bo tak dziś działa Unia Europejska. Im więcej w niej państw, tym gęściej zapisany kalendarz wyborczy.
Gdy na nadzwyczajnym szczycie strefy euro 11 marca irlandzki premier protestował przeciwko wspólnym zapisom o współpracy podatkowej, używał argumentu, że jest tuż po wyborach. A jego głównym hasłem w czasie kampanii był opór wobec prób podwyższenia niskiego w Irlandii podatku dla przedsiębiorstw. Jak opowiada jeden z dyplomatów, Enda Kenny usłyszał wtedy od innego przywódcy: „Wiesz, ile w Europie jest wyborów w tym roku?".
I tak w czasach kryzysu i potrzeby szybkich decyzji co rusz trzeba się rozglądać, gdzie obywatele idą do urn. Militarną interwencję w Libii forsował Nicolas Sarkozy, bo za rok ma wybory i chce w oczach coraz bardziej radykalizującego się społeczeństwa francuskiego uchodzić za twardego szeryfa.
Z powodów wyborczych (elekcje w kolejnych landach) od akcji odżegnuje się Angela Merkel. Także kalendarz polityczny podyktował histeryczną reakcję pani kanclerz i jej partyjnego kolegi komisarza Gunthera Oettingera na atomowe problemy Japonii. Rząd Irlandii nie może pójść na ustępstwa podatkowe, bo jest tuż po wyborach. I znów ryzykuje stabilność strefy euro, bo bez ustępstw podatkowych Dublin nie dostanie złagodzenia warunków pożyczki. A na obecnych nie będzie w stanie jej spłacić.