„Rozszerzenie definicji pracownika na osoby świadczące pracę na podstawie innej umowy miałoby trudne do oszacowania skutki społeczno-gospodarcze" – ocenił Robert Lisicki, dyrektor departamentu pracy w Konfederacji Lewiatan, komentując projekt zmian w kodeksie pracy złożony przez posłów Lewicy.
Na Twitterze komentarz ten wywołał spore oburzenie. Środowisku pracodawców, które reprezentuje Lewiatan, zarzucono bezduszność. Przede wszystkim jednak Lisickiemu wytknięto brak logiki. Przecież osoba świadcząca pracę to nikt inny jak pracownik właśnie. Jak więc można twierdzić, że nie każdemu pracownikowi należy się ochrona praw pracowniczych?
Rzeczywiście, brzmi to zabawnie, ale tylko dlatego, że kodeksowe znaczenie słowa „pracownik" jest nieco inne od potocznego. Obejmuje przede wszystkim osoby na umowach o pracę, nie obejmuje natomiast osób, które wykonują pracę m.in. na podstawie umów cywilnoprawnych oraz samozatrudnionych. Być może nad terminologią polscy prawodawcy mogliby trochę popracować, żeby nie kłóciła się ze zdrowym rozsądkiem. Ale to nie oznacza, że każdemu świadczącemu pracę, niezależnie od tego, jaka umowa wiąże go z pracodawcą, powinny przysługiwać jednakowe prawa. A do tego sprowadzają się proponowane przez Lewicę zmiany w kodeksie pracy (i w prawie przedsiębiorcy).
Posłowie i posłanki Lewicy chcieliby, aby każdemu, kto „wykonuje pracę osobiście, na stałe, przez okres nie krótszy niż sześć miesięcy, w wymiarze dobowym czasu odpowiadającym wymiarowi nie mniejszemu niż 1/2 etatu umowy o pracę", przysługiwały wszystkie prawa, którymi dziś cieszą się zatrudnieni na umowę o pracę, czyli m.in. prawo do płatnego urlopu. Parlamentarzyści twierdzą, że miałoby to cywilizujący wpływ na rynek pracy, m.in. zniechęcałoby pracodawców do ograniczania kosztów pracy poprzez długotrwałe zatrudnianie pracowników na podstawie umów pozakodeksowych.
Jasne jest, że w Polsce te umowy są nadużywane, co w ostatnich latach manifestuje się przede wszystkim lawinowym wzrostem liczby osób samozatrudnionych, z których wiele w praktyce jest etatowymi pracownikami (IBS w 2019 r. szacował, że w 2017 r. takich fikcyjnych przedsiębiorców było w Polsce około 166 tys., dziś zapewne jest ich więcej). Zrównywanie wszystkich form zatrudnienia pod względem praw i obowiązków to jednak niefortunny sposób walki z patologiami na rynku pracy. Jego konsekwencją byłoby ograniczenie elastyczności tego rynku, która w Polsce i tak jest niska. Od lat już mówi się o tym, że nasz kodeks pracy nie przystaje do współczesnych realiów, gdy coraz mniej osób pracuje w stałym miejscu i stałych godzinach przez osiem godzin dziennie. Do rozpowszechnienia się najpierw umów cywilnoprawnych, a następnie kontraktów z samozatrudnionymi, z pewnością przyczyniło się to, że dla pracodawców są one tańsze i mniej kłopotliwe od umów o pracę. Ale w jakiejś mierze było to też przystosowanie się rynku do nowych okoliczności. Nie wszystkie osoby świadczące pracę na podstawie umów pozakodeksowych robią to pod przymusem. Wiele z nich wybiera je świadomie, często po to, aby zmniejszyć obciążenia podatkowo-składkowe swojej płacy, ale też dlatego, że cenią pewien stopień niezależności od pracodawcy. Parlamentarzyści Lewicy zdają się zapominać, że przyznając wszystkim osobom świadczącym pracę te same prawa co pracownikom, powinni na nie nałożyć te same obowiązki. To wymagałoby np. likwidacji przywilejów podatkowo-składkowych samozatrudnionych.