Po pierwsze – przy wyczerpującym się potencjale polskiej gospodarki dalszy wzrost popytu wewnętrznego będzie groził pogorszeniem się bilansu handlowego.
Po drugie – duże ryzyko wiąże się z saldem inwestycji portfelowych, o czym przekonaliśmy się na razie tylko w ograniczonym zakresie, jednak wraz z dalszym odwrotem inwestorów od rynków wschodzących sytuacja mogłaby się istotnie pogorszyć. To właśnie napływ kapitału portfelowego na rynek papierów skarbowych po wstąpieniu do Unii Europejskiej doprowadził do umocnienia złotego. W 2006 roku optymizm się jednak wyczerpał i jeśli nie pojawi się wiarygodny program konwergencji (czyli plan reform mających doprowadzić do szybkiego przyjęcia euro), na kolejną istotną falę napływu kapitału na rynki polskie nie będzie można liczyć.
Po trzecie – choć dynamika transferów jest wysoka, a ich skumulowane saldo od momentu wstąpienia do Unii Europejskiej – porównywalne z saldem inwestycji portfelowych, to tylko częściowo (w ok. 60 proc.) transfery te są czynnikiem wspierającym złotego. Pozostałe to pieniądze napływające do Polski z funduszy europejskich, które są przewalutowywane w NBP, czego skutkiem jest co najwyżej podwyższenie rezerw walutowych. Trudno oczekiwać, by te transfery stały się główną siłą napędową stojącą za umocnieniem złotego – wbrew pogorszeniu się innych kategorii – jednak z pewnością będą ograniczały jego osłabienie.
Po czwarte – na wzrost dynamiki inwestycji zagranicznych nie ma co liczyć, biorąc pod uwagę, że konkurencyjność polskiej gospodarki będzie spadać w wyniku wzrostu wynagrodzeń.
Po piąte – źródła umocnienia złotego nie należy też upatrywać w podwyżkach stóp procentowych – wszystko wskazuje, że RPP raczej nie będzie się zbytnio z nimi spieszyła. Czy wobec tego złoty jest skazany na osłabienie? W obecnej sytuacji rozsądek wskazuje, że lepiej być umiarkowanym pesymistą.