Jeden z najpotężniejszych ludzi w Rosji, mimo że nie wywodzi się ze służby bezpieczeństwa. Nie musiał, bo ogromną władzę osiągnął dzięki znajomości z prezydentem Rosji Władimirem Putinem. Miller (49 lat) skończył Wozniesienski Instytut Ekonomii i Finansów. Pracę zaczął od Komitetu Stosunków Zewnętrznych biura prezydenta miasta. Jego szefem był Putin. W 2000 roku przeprowadził się do Moskwy, by objąć stanowisko wiceministra energii Federacji Rosyjskiej. Posada była poniżej jego ambicji. Miał obietnicę przyjaciela, że wkrótce awansuje.

Nie czekał długo. Rok później zastąpił na stanowisku prezesa komitetu zarządzającego Gazpromem, zaprzyjaźnionego z rodziną Jelcynów, Rema Wiachiriewa. Zbiegło się to w czasie z objęciem przez Putina stanowiska prezydenta Rosji. Putin chciał mieć na tym stanowisku kogoś zaufanego, bo jego władza w Rosji bez wsparcia Gazpromu byłaby niepełna. Bezgranicznie wówczas oddany Miller do pilnowania interesów nadawał się idealnie. W Gazpromie po 100 dniach zaczął wielką czystkę kadrową. Kiedy Putin zaczął tworzyć grupę oddanych biznesmenów, nazywanych w odróżnieniu od oligarchów siłowarchami albo bojarami, nikt się nie dziwił, że wśród nich znalazł się Miller.

Siłowarchowie byli silniejsi od oligarchów, bo chociażby właściciela upadłego Jukosu Michaiła Chodorkowskiego nie obroniło nawet zatrudnienie w koncernie b. szefa KGB, który wcześniej był zwierzchnikiem Putina.

Dzisiaj dzięki Millerowi polityka Gazpromu jest ściśle związana z polityką Rosji, ale gdyby przyszło mu kiedykolwiek do głowy zmienić Gazprom w firmę mniej polityczną, z dnia na dzień straciłby stanowisko. Plotki o dymisji Millera pojawiały się już kilkakrotnie. Powszechnie uważa się, że na tym stanowisku może mieć tylko jednego konkurenta – Putina, gdyby ten zechciał „sprawdzić się w biznesie”.

Nie jest człowiekiem reprezentacyjnym. Niepozorny, jeśli wypowiada się, to półgębkiem. Ma jedną słabość – lubi odznaczenia państwowe i zgromadził już większość rosyjskich, ale ordery za zasługi przyznali mu także Węgrzy i Mołdawianie. Zdarza mu się, że jedzie na negocjacje z wyjątkowo ważnymi partnerami, bo sama jego obecność ma już wymowę. Jest kiepskim negocjatorem i przywykł przekonywać siłą, a nie argumentami. Za granicę najchętniej wysyła swojego „ministra spraw zagranicznych” Aleksandra Miedwiediewa. Panicznie boi się nieautoryzowanych wypowiedzi dla prasy i najczęściej ucieka pod pretekstem pilnej rozmowy telefonicznej.