Już od kilku lat instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo sektora finansowego wymuszają na bankach ostrożniejsze podejście do udzielania kredytów walutowych. Pierwsze ograniczenia pojawiły się w rekomendacji S, przyjętej jeszcze przez Komisję Nadzoru Bankowego.
Zaleca ona bankom, by w pierwszej kolejności proponowały klientom kredyt w złotych. Narzuca też bardziej restrykcyjne zasady obliczania zdolności kredytowej osób zadłużających się w walutach. Aby pożyczyć np. równowartość 100 tys. zł w euro lub frankach, trzeba mieć zdolność kredytową wystarczającą do zaciągnięcia kredytu złotowego na kwotę o 20 proc. wyższą (czyli w tym przykładzie 120 tys. zł).
Zasady te obowiązują od lipca 2006 r. Ich skuteczność okazała się jednak niewystarczająca. Wprawdzie przepis nakazywał, by o kredyt walutowy było trudniej niż o złotowy, ale nie zapobiegał sytuacji, gdy i jeden, i drugi był zbyt łatwo dostępny.
Zmieniła to dopiero rekomendacja T, uniemożliwiająca bankom zbyt swobodne podejście do wyliczania zdolności kredytowej. Dokument ten wprowadził zasadę, że miesięczne obciążenie kredytobiorcy na rzecz banków nie może przekraczać połowy jego dochodów. Tylko w przypadku osób o wyższych dochodach podniesiono próg do 65 proc. dochodów.
[wyimek][b]20 proc.[/b] to minimalny wkład własny wymagany od zaciągających kredyty walutowe[/wyimek]