Przede wszystkim trzeba sobie wytłumaczyć, na czym polega problem. Jest on dość skomplikowany i niejednoznaczny – a wbrew temu, co mówi i pisze część niezbyt zorientowanych w sprawie publicystów, nie chodzi wcale o prostą statystyczną sztuczkę fikcyjnie zaniżającą nasz dług.
Rzecz w tym, że we wszystkich państwach stale rośnie zadłużenie wobec przyszłych emerytów. W tradycyjnym systemie emerytalnym, takim jaki istnieje w większości krajów Unii (a w szczególności w największych – Niemczech, Francji, Włoszech), rośnie ono dlatego, że od pracowników pobiera się stale składki, które służą wypłacaniu bieżących świadczeń dla obecnych seniorów. Jeśli jednak pracownik płaci składki, oczekuje, że w zamian w przyszłości on również dostanie emeryturę, którą sfinansują przyszłe dochody państwa.
I to właśnie oznacza ukryty wzrost długu – ukryty, bo państwo nie musi jeszcze dziś sprzedawać na ten cel obligacji, a dług ten właściwie nigdzie na papierze nie jest zapisany. Ale oczywiście istnieje – i stale rośnie.
Z kolei w dziewięciu krajach Unii, które przeprowadziły reformę emerytalną (w tym w Polsce), system został w znacznej mierze zmieniony. Każdy pracownik dostał swoje konto emerytalne, na którym gromadzone są jego składki. Niestety, ponieważ wszędzie mamy tam do czynienia z deficytem w finansach publicznych, większość pieniędzy zbieranych od pracowników i tak musi służyć wypłacie bieżących świadczeń. Ale w takiej sytuacji państwo przynajmniej uznaje ten dług i przekazuje na konta emerytalne prowadzone przez OFE odpowiednią ilość swoich obligacji, które w przyszłości wykupi.
Ten sam dług rośnie więc i w jednym, i w drugim systemie – tyle że u nas jego część jest ujawniana, a np. we Francji w całości pozostaje zobowiązaniem ukrytym. Ukrytym, co wcale nie oznacza, że państwo francuskie nie będzie musiało go spłacić. Bo spłat dopilnują w razie czego demonstranci na ulicach.