Najnowsze piątkowe dane Białoruskiego Komitetu Statystycznego nie pozostawiają złudzeń, że mamy do czynienia z rozpadaniem się białoruskiej gospodarki, przez lata ręcznie sterowanej przez dyktatora Łukaszenkę za pomocą pożyczek zagranicznych. Kraj znalazł się na granicy bankructwa, ale w odróżnieniu od Grecji nikt nie śpieszy mu z pomocą.
– Po upadku ZSRR na Białorusi niewiele się zmieniło. Pozostało planowanie centralne i dominująca własność państwowa – komentuje ekonomistka Tatiana Marynicz dla agencji Regnum.
Od początku roku Białoruś paraliżuje kryzys, którego najboleśniejszym objawem jest brak walut na rynku i dwukrotna dwucyfrowa dewaluacja miejscowego rubla zwanego zajączkiem. Od 2000 r. białoruska gospodarka bazowała na rosnącym imporcie. Teraz brak waluty zmusza importerów do kupowania dolarów i euro po wysokim kursie wolnorynkowym (ok. 12 300 zajączków za dolara przy oficjalnym 5600).
Za tym idzie nieustanne podnoszenie cen. W połowie września inflacja sięgała już 63 proc., co jest najwyższym wskaźnikiem w Europie i jednym z najwyższych na świecie.
Ujemne saldo obrotów z zagranicą w ciągu ośmiu miesięcy wynosi 3,92 mld dol. To wynik lepszy niż w tym samym okresie rok temu (prawie 5 mld dol.), ale osiągnięto go, manipulując dwukrotnie kursami rubla.