Tchu! Grecja żyje! – woła w poemacie Kornela Ujejskiego posłaniec przynoszący wieści o zwycięstwie pod Maratonem. I podobnie zapewne zachowa się wracający z Brukseli premier Jeorjos Papandreu, choć wcale nie jest pewne, czy uładzi tym swoich rozwścieczonych rodaków.
Po heroicznej walce ciągnącej się długo w noc ze środy na czwartek kraje eurolandu doszły wreszcie do porozumienia – zarówno pomiędzy sobą, jak i ze swoimi bankami
– w sprawie rozwiązania problemu Grecji. Odtrąbiono triumf, Międzynarodowy Fundusz Walutowy udzielił swojego błogosławieństwa, rynki przyjęły rzecz spokojnie i życzliwie, instytucje finansowe pogodziły się ze stratami, Angela Merkel ponownie została zwyciężczynią. Okazało się więc, że nie tylko piłka nożna jest grą, w której na boisko wybiega wielu zawodników, a w końcu i tak zwyciężają Niemcy.
Wygląda więc na to, że problem niemożliwego do spłaty w całości zadłużenia Grecji został skutecznie rozwiązany. Zrobiono to poprzez umorzenie połowy długów wobec prywatnych wierzycieli, choć wcale nie jestem pewny, czy również rządy strefy euro nie będą się musiały pogodzić z częściowym umorzeniem greckich zobowiązań, a na pewno będą musiały dołożyć pieniędzy podatników dla podreperowania nadszarpniętych kapitałów swoich banków. Europie chyba udało się ugasić pożar. Są więc powody, by z ulgą odetchnąć.
Ja też oddycham z ulgą, ale nie jest to oddech pełną piersią. Bo choć jeden problem został rozwiązany, inne wciąż czekają.