W sensie bardziej kompleksowym jest to tracenie korzyści budowanych na efektach działań wcześniejszych, czyli większych niż prosta suma.
W Polsce czas nie jest czynnikiem krytycznym, to znaczy takim, który jest jednym z ważniejszych kryteriów pomiaru efektu działań. Jest na to wiele dowodów empirycznych, wbrew różnym dosyć powszechnym deklaracjom typu – „nie mamy czasu do stracenia", „musimy nadrobić stracony czas", „to są ostatnie minuty, kiedy możemy to zrobić" itp.
Świadczą o tym unieważniane przetargi, przekraczane terminy uruchomienia obiektów, brak koordynacji między elementami zależnymi od siebie, a niemogącymi funkcjonować oddzielnie. Także nadużywanie w sytuacjach anulowania przetargu wyjaśnień typu: lepiej poczekać xyz miesięcy/lat i zapłacić karę umowną niż mieć niejakościowy/niekompletny/niefunkcjonalny obiekt.
To podejście do czasu widać na wszystkich szczeblach. Szewc na uwagi, że znowu nie dotrzymał terminu reperacji, odpowiada: Czy woli mieć pan na czas, czy dobrze? A minister administracji i cyfryzacji, po wyrzuceniu do kosza wszystkiego, co w ciągu ostatnich dziewięciu lat zostało zrobione dla elektronizacji sfery publicznej, stwierdza: lepiej później, ale dobrze. Co do brzmienia niewiele się to różni, co do skutków znacznie.
Jakie to ma znaczenie, jeśli chodzi o myślenie o przyszłości? Czy rezygnować w ogóle z osadzania w czasie działań, gdy ma się pojawić skutek? A co z koordynacją, czyli potrzebą „spotykania się" efektów planów i programów rozpoczynanych oddzielnie, ale w jakimś momencie zaczynających współpracę z sobą lub tworzących warunki dla innych?