Rozmowa z Markiem Lengiewiczem z Rempeksu o rynku sztuki

Obserwacja rynku pozwala sądzić, że nadal odbywają się reżyserowane licytacje i do wiadomości publicznej podawane są nieprawdziwe ceny. - mówi Marek Lengiewicz, antykwariusz z Rempeksu.

Publikacja: 12.12.2013 01:19

Rz: Już w latach 90. apelował pan w prasie o przejrzystość rynku sztuki. Chodziło o to, żeby na towarze była umieszczona cena, aby firmy podawały roczne obroty i prawdziwe, możliwe do sprawdzenia wyniki aukcji. Co się pod tym względem zmieniło?

Marek Lengiewicz:

Obserwacja rynku pozwala sądzić, że nadal odbywają się reżyserowane licytacje i do wiadomości publicznej podawane są nieprawdziwe ceny. Potrzebne są szczegółowe unormowania prawne zasad funkcjonowania rynku aukcyjnego. Dużo, może nawet większość firm antykwarycznych oraz galerii sztuki nie podaje cen na przedmiotach, choć wymaga tego prawo. Brak cen na towarze w antykwariacie jest znacznie groźniejszy niż brak cen np. w sklepie spożywczym. Każdy wie, ile może kosztować np. kilogram cukru. Natomiast w antykwariacie cena przedmiotu jest mocno względna. Obraz może kosztować np. 5 tys. zł, ale równie dobrze antykwariusz może powiedzieć, że ten sam obraz ma cenę np. 20 tys. zł. Jeśli cena nie jest umieszczona, to antykwariusz może się sugerować zamożnością klienta, tym, że dana osoba ma drogi zegarek lub przyjechała luksusowym autem. Antykwariusz może wtedy podać znacznie wyższą cenę niż ta, za którą obraz miał być sprzedany. Wyższą niż zobiektywizowana wartość dzieła. Dzieje się tak mimo starań Stowarzyszenia Antykwariuszy Polskich, które nie ma wpływu na cały rynek.

W jednej z tzw. renomowanych galerii w Warszawie nie ma podanych cen. Panie odmówiły mi tam informacji o cenach dzieł, wiedząc, że jestem dziennikarzem.  Odpowiedziały: nie podamy, bo pan chodzi i porównuje, a potem pisze pan, u kogo jest taniej, albo że jest za drogo.

U niektórych antykwariuszy ciągle pokutują nawyki z czarnego rynku czy, mówiąc delikatniej, z szarej strefy. Powtarzam od lat, że brak cen odstrasza klienta, bo przebywając w galerii, czuje on dyskomfort. Wiele osób przychodzi do galerii nie po to, żeby od razu kupić, ale po to, żeby oswoić się z cenami. Ludzie mają do tego pełne prawo, bo przecież każdy zakup trzeba przemyśleć, przygotować. Jeśli nie ma podanych cen, klient musi co chwila o nie pytać, co bywa dla niego krępujące. Gdy ceny są umieszczone, klient ma pełną wiedzę i moim zdaniem nabiera zaufania do antykwariusza.

Andrzej Starmach, znany krakowski marszand, powiedział w wywiadzie, że nie mógł dostać kredytu pod zastaw wybitnych dzieł sztuki. Podobnie twierdzą inni kolekcjonerzy lub marszandzi.

Banki boją się niewiarygodnych cen. Gdyby istniało prawo ograniczające reżyserowane licytacje i podawanie fikcyjnych cen, wtedy banki pożyczałyby pieniądze pod zastaw obrazów.  Do tego konieczne są również prawnie dopracowane systemy wycen oraz ocen autentyczności.

Na początku lat 90. banki bardziej wierzyły notowaniom aukcyjnym, pożyczały pod zastaw dzieł sztuki, ponieważ były nieświadome zagrożeń. Wtedy mówiło się, że niektóre fikcyjne licytacje odbywały się tylko po to, żeby w banku uzyskać kredyt pod zastaw obrazu. Było wiele bankowych wpadek w tej dziedzinie, do których banki oficjalnie niechętnie się przyznają.

O ile dobrze pamiętam, to królowa brytyjska Wiktoria zlikwidowała plagę fikcyjnych licytacji. Na aukcję zaczęli przychodzić urzędnicy państwowi, którzy po zakończeniu licytacji spisywali protokół i naliczali podatek. Na świecie istnieją przecież proste rozwiązania prawne, które zwiększają bezpieczeństwo zakupów, w tym inwestycyjnych.

Mówi się o tym od lat.

O fikcyjnych wysokich licytacjach rok temu mówił „Rz" Jerzy Stelmach, profesor prawa i wybitny kolekcjoner. Czemu służą te praktyki?

Możemy jedynie przypuszczać. Prawdopodobnie chodzi o korzyści wizerunkowe.

Po 1989 roku wytworzyła się dziwna sytuacja. Antykwariaty i galerie stały się enklawą, którą nie interesuje się państwo czy  np. federacja konsumentów. Może dlatego tak niewiele się poprawiło mimo starań Stowarzyszenia Antykwariuszy Polskich?

Taka sytuacja, pełna niejasności i niedomówień, może być dla niektórych korzystna. Na przykład niektóre firmy aukcyjne handlują tylko towarem przyjętym w komis, inne mieszają towar komisowy z własnym. To budzi wątpliwości. Jeśli bowiem antykwariusz ma na aukcji przedmioty własne oraz komisowe, to mimo woli lub świadomie będzie preferował sprzedaż własnych, bo na tym więcej zarobi. W takiej sytuacji szanse są nierówne.

Co zrobić z plagą falsyfikatów?

Dziś, gdy antykwariusz nie przyjmie falsyfikatu do handlu, właściciel idzie do innego antykwariatu, gdzie ten sam falsyfikat zostaje wystawiony w oknie. Muszą być wypracowane procedury prawne i praktyczne zasady eliminowania z rynku falsyfikatów. W Rempeksie przed aukcją oglądamy w sumie ok. tysiąca obiektów miesięcznie. Przyjmujemy 300–400 sztuk, a wystawiamy o ok. 20 proc. mniej. Odrzucamy przede wszystkim falsyfikaty, rzeczy niepewne i słabiutkie.

Załóżmy, że problem został uregulowany ustawowo. Antykwariusz łapie ewidentny falsyfikat. Oddaje go specjalnej komisji państwowej, niezależnej od rynku sztuki. Ta potwierdza, że to podróbka. Wtedy bierzemy nożyczki, wycinamy podpis w obrazie i koniec. Falsyfikaty nie muszą trafiać do sądów. Kosztowne procesy sądowe zwykle się ciągną, bo rozpoczyna się wojna na nierzadko tendencyjne opinie.

Jaki charakter powinna mieć regulacja  prawna? Dlaczego tak trudno jest zdefiniować zawód eksperta rynku sztuki, skoro są gotowe wzory regulacji innych zawodów zaufania publicznego, np. doradcy giełdowego, notariusza, tłumacza przysięgłego?

Regulacja powinna dotyczyć całego rynku, a nie tylko jego fragmentu. Ustawa musi jasno zdefiniować reguły pracy np. rzeczoznawców. Potrzebni są eksperci z wydanymi przez państwo licencjami, uprawnieni do eliminowania falsyfikatów, wątpliwych obiektów, do robienia rzetelnej wyceny. Powinni to być fachowcy ubezpieczeni i niezależni od rynku.

Jak krajowy rynek sztuki i rynek antykwaryczny będą wyglądały za 10 lat?

Wydaje mi się, że będzie więcej prawdziwego kolekcjonerstwa, a mniej biznesu w podejściu do sztuki. Na rynku zostaną przede wszystkim osoby, które kupują sztukę z pobudek emocjonalnych lub intelektualnych. Zdecydowanie mniej będzie osób, które chcą na sztuce zarobić, i to szybko. Możliwość osiągania nadzwyczajnych zysków na zasadzie: coś gdzieś odkryję w okazyjnej cenie, kupię to i sprzedam od ręki lub za rok z wielkim przebiciem, mocno ograniczył Internet. Dzięki sieci informacja jest pełna i krąży błyskawicznie.

Liczę na to, że za 10 lat nauczyciele, prawnicy, lekarze w większym stopniu niż dziś będą uczestniczyć w rynku sztuki, ponieważ intelektualnie są bardzo dobrze do tego przygotowani.

Co będzie z podażą za 10 lat?

W jeszcze większym stopniu niż dziś z całego świata zacznie wracać do naszego kraju sztuka polska, zwłaszcza z lat 60. i 70. XX wieku. Uważam, że nadal jest jej znacznie więcej na świecie niż w rękach prywatnych w kraju. W czasach PRL, z uwagi na czarnorynkowy przelicznik dolara i polityczną izolację, polscy artyści masowo i tanio sprzedawali swoje dzieła obcokrajowcom.  Dla cudzoziemców było to zwykle całkiem anonimowe, ale solidnie wykonane malarstwo za śmiesznie niskie pieniądze. Sprzedane wtedy polskie obrazy są jeszcze za granicą. Mamy prawo przypuszczać, że powojenna polska sztuka, którą od lat sprzedajemy w Rempeksie, pochodzi przede wszystkim z zagranicy.

Czy po 1989 roku spotkał pan na krajowym rynku dzieła, które z pełnym przekonaniem kupiłby pan w celach inwestycyjnych?

Powtarzam, że inwestowanie w sztukę to dobry interes. Jednak warto pamiętać, że jest to towar mało płynny. Dzieła sztuki nie da się szybko sprzedać. Opłaca się je upłynnić tylko wtedy, gdy generalnie mamy hossę w gospodarce i kiedy pojawi się dobry klient na określony obraz.

Przede wszystkim obraz trzeba przetrzymać 10–20 lat. Upływ czasu ma zminimalizować koszty zakupu dzieła. Dziś, kiedy kupuję na aukcji dobre dzieło sztuki, to w jego cenie zawarte są: zysk właściciela, marża sprzedawcy, VAT, koszty organizacyjne doliczane do wylicytowanej ceny. Żeby sprzedaż przyniosła zysk, trzeba też wkalkulować koszty przechowywania (np. konserwacja, ubezpieczenie, zabezpieczenia mechaniczne lub elektroniczne, monitoring firmy ochroniarskiej) oraz koszty sprzedaży. To wszystko decyduje o efektywności inwestycji. Rempex od lat propaguje hasło, że sztuka może być świetną inwestycją, ale dla wnuka.

Rz: Już w latach 90. apelował pan w prasie o przejrzystość rynku sztuki. Chodziło o to, żeby na towarze była umieszczona cena, aby firmy podawały roczne obroty i prawdziwe, możliwe do sprawdzenia wyniki aukcji. Co się pod tym względem zmieniło?

Marek Lengiewicz:

Pozostało 97% artykułu
Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy