W środę Izba Reprezentantów USA zablokowała pozwolenie dla Norwegiana, wprowadzając poprawkę do porozumienia o otwartym niebie, jakie Waszyngton i Bruksela podpisały w 2007 roku. Uznano, że pochodząca z Europy linia nie jest w stanie zagwarantować poziomu bezpieczeństwa lotów wymaganego na rynku USA. – Uniemożliwiliśmy praktyki, które pozwoliłyby na oferowanie podróży o obniżonym poziomie bezpieczeństwa, tylko po to, by ludzie byli w stanie oszczędzić kilka dolarów – mówił po głosowaniu republikański senator Peter DeFazio.
W tej sytuacji nie ma co marzyć o tym, abyśmy szybko mieli szansę polecieć na trasie Warszawa–Nowy Jork i z powrotem za ok. 1400 zł, a nawet mniej. Najtańszy bilet na tej trasie jest o ponad 400 zł droższy. Nie mówiąc o przelotach do rejonów oddalonych od Wschodniego Wybrzeża – do Kalifornii i na Florydę. Na tych trasach najtańsze bilety w klasie ekonomicznej kosztują od 3,5 tys. zł w górę.
Rynek atlantycki jest dla linii lotniczych w USA i UE kopalnią pieniędzy. Chętnych do latania na tych trasach jest mnóstwo, przewoźnicy tną koszty „do kości", dlatego wejście niskokosztowego przewoźnika jest poważnym zagrożeniem dla zysku linii tradycyjnych.
Na temat planów Norwegiana dyskretnie milczą linie z krajów UE, dla których wejście tak agresywnego gracza oznaczałoby poważne problemy. Już teraz Lufthansa informuje, że nie ma szans na osiągnięcie w tym roku zysku w wysokości 1,5 mld euro i będzie on o 500 mln euro niższy.
W grudniu Norwegian zaproponował loty nawet poniżej 1000 zł, np. do San Francisco, Nowego Jorku, Orlando, Los Angeles i Chicago, i tym rozwścieczył wpływowe amerykańskie związki zawodowe. Lot inauguracyjny do Los Angeles był zaplanowany na 1 lipca, ale już wiadomo, że się nie odbędzie. Linia, który na razie lata tylko do Fort Lauderdale na Florydzie i operuje, korzystając z firmy założonej w Irlandii (Norwegia nie jest członkiem UE, więc nie korzysta z umowy o otwartym niebie), z tajskimi załogami na pokładzie dreamlinerów, bo w ten sposób koszty drastycznie spadają.