Nowe firmy, wywodzące się z rynku IT, nie mają właściwie nic poza pomysłem, serwerami oraz bazą klientów i wykonawców usługi. Umiejętnie łączą podaż z popytem. Aplikacja na smartfona kojarzy klienta z usługodawcą, np. pasażera szukającego taksówki z kierowcą auta, który chce go przewieźć. Pośrednikowi nowej generacji pozostaje tylko inkasować myto. Dzięki temu firmy ekonomii współdzielenia, peer to peer czy na żądanie, jak się o niej mówi, osiągają rekordowe wyceny, godne czasów internetowej bańki.
Zaczęły powstawać w latach 2008–2009. Wypłynęły na fali kontestacji tradycyjnej ekonomii i wielkich korporacji, kiedy zaczął się światowy kryzys finansowy.
Tu obowiązuje zasada „zwycięzca bierze wszystko". – Ci, którzy weszli w dobrym momencie, zyskują niemal monopolistyczną pozycję. I to bardzo szybko. Działa efekt Facebooka, użytkownicy nie bardzo mogą zmienić taką firmę, bo straciliby masę kontaktów. To rodzaj uzależnienia – tłumaczy Bartosz Kwiatkowski, ekspert firmy PwC.
Według PwC branża sharing economy jest już na świecie warta 15 mld dolarów, a w ciągu dziesięciu lat jej wartość wzrośnie do 335 mld dolarów. To ostrożne szacunki. Nowych graczy nienawidzą taksówkarze, hotelarze czy firmy kurierskie, ale mają one równie wielu zwolenników. Kierowcy Ubera są amatorami? Akurat to nie jest taki problem – argumentują. Kiedyś konieczny był egzaminy z topografii miasta, a teraz wystarczy mieć GPS. W Polsce już 40 proc. Polaków zna usługi „ekonomię współdzielenia", z czego ponad 25 proc. z nas aktywnie z nich korzysta.
– Żadnej branży nie zabili. Musimy się pogodzić z obecnością takich firm, jeśli akceptujemy skokowy postęp technologiczny. Kiedyś takie zmiany trwały kilkadziesiąt lat – przekonuje Andrzej Sadowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha.