Przypominamy archiwalny tekst z "Rzeczpospolitej" z 2008 roku.

Legrand urodził się w 1932 r. na przedmieściach Paryża. Jego ojciec był znanym aktorem i kompozytorem. Zmarł, kiedy syn miał ledwie trzy lata. Matka wywodząca się z ormiańskiej burżuazji, musiała sama utrzymywać dom. Poniżej dalsza część artykułu

– Jedyną rzeczą, jaką chciałem się zajmować w życiu, była muzyka – mówił kompozytor w jednym z wywiadów. – Mama pracowała całymi dniami, siedziałem w domu sam, ale na szczęście było ze mną pianino. Stało się moim jedynym przyjacielem. Grałem, żeby zabić nudę. Słuchałem radia i starałem się odnaleźć na klawiaturze akordy znanych przebojów. Ponieważ przychodziło mi to łatwo, odkryłem, że muzyka jest moim przeznaczeniem. Kiedy Legrand miał dziesięć lat, dostał się do paryskiego konserwatorium.

- Stało się moim drugim domem na jedenaście lat – wspomina. – W tym czasie nie było wydziału orkiestracji, dlatego uczyłem się muzyki w klasach trąbki, puzonu, skrzypiec, wiolonczeli. Profesorowie byli bardzo uprzejmi i pozwolili mi grać na instrumentach do woli. Kiedy później muzycy mówili mi: „Tego nie da się zagrać”, odpowiadałem: „Pozwól, pokażę, że to możliwe”. Michel Legrand miał okazję uczyć się u słynnej Nadii Boulanger. – Studiowałem u niej kompozycję przez siedem lat. Kochałem ją i nienawidziłem jednocześnie. Ciągle mnie poprawiała, strofowała, mówiła, żebym się skoncentrował. To nie były tylko lekcje muzyki. Rozmawialiśmy o życiu, filozofii, literaturze, malarstwie. Wprowadziła mnie w świat wielkiej sztuki. W czasie wojny granie jazzu nowoczesnego było zakazane przez Niemców. – Tym lepiej pamiętam, jak w 1947 r. mój przyjaciel powiedział do mnie: „Mam bilet na koncert Dizzy’ego Gillespiego”. Dizzy zagrał w Paryżu dwukrotnie, obejrzałem oba występy. Od tego zaczęła się moja miłość do jazzu. Zacząłem kupować płyty Milesa Daviesa, Stana Kentona, Counta Basiego.

Jednak kiedy Legrand ukończył studia, zajął się muzyką klasyczną.

– Akompaniowałem znanym solistom, ale nie byłem znany i nie miałem wielu propozycji. Uratowali mnie śpiewacy. Zapraszali mnie do współpracy Henri Salvador, Catherine Sauvage, Jacqueline Frangois. Byłem też kierownikiem muzycznym Maurice’a Chevaliera. To on zabrał mnie pierwszy raz do Nowego Jorku w 1956 roku. Wcześniej Legrand nagrał album „I Love Paris” złożony z popularnych francuskich melodii, które zaaranżował.


– Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu płyta stała się hitem nie tylko we Francji, ale również w Ameryce. Sprzedała się na świecie w 8 mllionach egzemplarzy. Popełniłem jednak błąd. Zgodziłem się na zaliczkę i zrezygnowałem z tantiemów. Kiedy spotkałem się z amerykańskimi dystrybutorami, powiedzieli: „Sprzedaliśmy miliony twoich albumów, wiemy, że nic z tego nie masz, byłoby nam miło, gdybyśmy mogli sfinansować sesję twoich marzeń”. Odpowiedziałem, że chcę nagrać płytę z Milesem Davisem, Johnem Coltrane’em, Benem Websterem, Billem Evansem. Tak powstał krążek „Legrand Jazz”.

– Miles był królem jazzowej sceny w Nowym Jorku i wszyscy ostrzegali mnie, że przyjdzie na sesję z trąbką w futerale, stanie przy drzwiach, i jeśli mu się nie spodoba muzyka, wyjdzie. A jeśli mu się spodoba – zagra. Miałem 24 lata, na widok Davisa pociłem się ze strachu. Zacząłem jednak dyrygować orkiestrą. Miles, czekając przy drzwiach, słuchał. Po pierwszym fragmencie powiedział: „Michel, byłbyś zadowolony, gdybym zagrał?”


Przygodę z filmem Legrand rozpoczął w latach 50. muzyką do komedii „Le Triporteur” (1957). Na początku lat 60. zwrócił na siebie uwagę krytyków oprawą komedii muzycznej „Kobieta jest kobietą” (1961). Wypłynął na nowej fali francuskiego kina, wraz z filmami Jacques’a Demy, Agnuasa Vardy, Jeana-Luca Godarda, które współtworzył.


– Jacques Demy i ja przygotowaliśmy „Parasolki z Cherbourga” w 1963 r. – wspominał. – To był pierwszy filmowy musical śpiewany w całości. Nikt przed nami tego nie robił, dlatego zgromadzenie pieniędzy zajęło rok. Spotykaliśmy się z producentami i prezentowaliśmy im scenariusz. Polegało to na tym, że interpretowałem wszystkie role – soprany, basy, tenory, a Jacques przewracał przede mną strony z nutami. Większość producentów po 15 minutach mówiła, że jesteśmy bardzo miłymi facetami, ale realizacja naszego szalonego projektu jest niemożliwa.

Demy i Legrand byli już bliscy rezygnacji.

– Niemal w ostatniej chwili przypomnieliśmy sobie o znajomym wydawcy prasowym Pierre Lazareffie, i wysłaliśmy mu telegram o treści: „Nikt nie chce zrealizować naszego musicalu, ale wierzymy, że jest w nim ogromny potencjał... ” i podobne bla, bla, bla, jakie pisze się przy takich okazjach. Następnego dnia odebrałem telefon od Lazareffa: „Michel Legrand? Chciałbym pana widzieć o trzeciej godzinie!”. Podczas spotkania okazało się, że nie wie o co chodzi, ale miał bogatą przyjaciółkę, która chciała zostać producentem filmowym. Ponieważ film odniósł kolosalny sukces, stała się najważniejszą postacią francuskiego przemysłu kinowego. Czy życie nie jest zabawne?

W 1967 r. Legrand postanowił spróbować swojej szansy w Hollywood.

– Pomógł mi przetrzeć szlaki Hank Mancini. Znałem też Quincy Jonesa. Dzięki niemu miałem okazję poznać Marilyn Monroe. Po komedii z Deanem Martinem, Norman Jewison zaproponował mi zrobienie „Sprawy Thomasa Crowna”.

Tak powstała piosenka „The Windmills of Your Mind”, którą zdobyłem pierwszego Oscara. To otworzyło przede mną cały filmowy świat. Łącznie Legrand skomponował muzykę do ponad 200 filmów, seriali i musicali.

Był 13 razy nominowany do nagrody Oscara, zdobył trzy statuetki. Poza wspomnianą piosenką do „Sprawy Thomasa Crowna”, również za muzykę do „Lata roku 1942” (1971) i piosenkę do filmu „Yentl” w wykonaniu Barbary Streisand (1983). Ma na koncie pięć nagród Grammy. Ale świat nie kończy się dla Legranda na muzyce.

Yentl (Michel Legrand)