Podczas rozmowy rekrutacyjnej ważniejsza jest dla mnie osobowość kandydata, to, czym zajmował się wcześniej, dlaczego chce robić akurat to, co przewiduje oferowane stanowisko. A to, czy skończył studia i na jakiej uczelni, jest sprawą drugorzędną. Wykształcenie wyższe na dzisiejszym rynku pracy nie jest żadnym gwarantem otrzymania lepszego stanowiska czy płacy – mówi Sandra Ledzion, HR specialist w firmie Foszer Sawicki. Rocznie na jej biurko trafia ponad dwieście CV.
Kiedy rozmawiamy o wymaganiach, jakie powinien spełniać kandydat aplikujący o pracę, do matury z języka polskiego został tydzień. Tradycyjnie zaraz po majówce (w tym roku w piątek, 4 maja) maturzyści siadają do pisania arkuszy, które mają stać się dla nich przepustką na wymarzone studia. Uczelnie wyższe nie spodziewają się rewolucji: dziewiętnastolatki będą masowo aplikować na takie kierunki jak prawo, ekonomia, zarządzanie czy filologia angielska. Pod względem popularności ustępują one jedynie kierunkom medycznym. Kto nie dostanie się na wybrany kierunek, będzie kombinować gdzie indziej lub spróbuje swoich sił ponownie w przyszłym roku. Patrząc na statystyki, łatwo dostrzec, że wiara w to, że dzięki ukończeniu dobrego kierunku studiów rynek pracy stanie otworem, słabnie. Według danych GUS najwięcej studentów w Polsce, prawie 2 miliony, mieliśmy w 2005 roku. Ta liczba stopniowo topnieje, najpierw o kilkanaście tysięcy rocznie, by od 2011 roku maleć nawet o 100 tysięcy. W zeszłym roku studentów było trochę ponad 1,3 mln.
Bańka edukacyjna pęka
Odpowiedzi na to, dlaczego jeszcze do niedawna rosnąca jak na drożdżach bańka edukacyjna wyhamowała, jest przynajmniej kilka. Najważniejszy powód to zmiana demograficzna. Roczniki wyżu lat 80. już dawno wyszły poza tradycyjny wiek studencki, a kolejne nie były już tak liczne. Zarówno Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, jak i rektorzy szkół mogliby bezradnie rozłożyć ręce, gdyby nie fakt, że maleje także współczynnik skolaryzacji, a więc stosunek osób uczących się do całkowitej populacji w danym wieku. Oznacza to, że studia przestały być atrakcyjne. Dwudziestolatki najwyraźniej uznały, że mogą w tym czasie robić coś, co uważają za bardziej przydatne, a co gorsza, mogą mieć rację.
Po roku 1989 r. Zachód należało dogonić we wszystkim. Nie inaczej było ze studiami wyższymi, możliwości polskich uniwersytetów należało zwiększyć pod każdym względem. W 1990 roku studiowało w Polsce 390 tysięcy osób, łatwo policzyć, że do 2005 roku liczba ta wzrosła pięciokrotnie. Ba, żeby sprostać nowym potrzebom, między 1990 a 2011 rokiem powstały 42 nowe uczelnie publiczne i 322 prywatne. Zmiany przebiegały pod hasłem decentralizacji, demokratyzacji i utylitaryzacji szkolnictwa wyższego.
Zmieniła się więc także doktryna. Nowa zakładała, że państwo płaci tej uczelni, która pozyska studenta. Właściciele dyplomów maturalnych, niezależnie od swojej wiedzy, umiejętności i chęci dalszej nauki, stali się produktem deficytowym, o który uniwersytety miały walczyć. Masowo obniżono więc wymagania i rezygnowano z egzaminów wstępnych na studia. Tym samym zmienił się środek ciężkości w negocjacjach pomiędzy uniwersytetem a studentem. Dawniej siłę przetargową posiadał uniwersytet, za którym stała tradycja i moc wydania dyplomu, po zmianie paradygmatu – student, który przynosił doń pieniądze.