Czy za pomocą pączka oraz dzwonu można lepiej zrozumieć procesy zachodzące w polityce krajowej oraz międzynarodowej, wzrost populizmu oraz narastanie polaryzacji w społeczeństwach zachodnich? Nie tylko można, ale nawet jest to konieczne.
Dotychczas o rozłożeniu elektoratów myśleliśmy w kategoriach tzw. rozkładu Gaussa, czyli krzywej dzwonowej. Na pewno każdy z czytelników spotkał się w swoim życiu właśnie z takim wykresem, który pokazywał rozłożenie pewnych cech od najmniejszych do największych, z wielkim wzrostem pośrodku. Ten rozkład dobrze i trafnie okazuje występujące w naturze zjawisko: najmniej spotykane są cechy skrajne, a najczęściej natrafiamy na cechy przeciętne. Tak działa natura czy – węziej – ewolucja, i krzywa dzwonowa właściwie opisuje ten mechanizm.
Jeśli zbadamy na przykład wzrost czy wagę ludzi, lub jakiegokolwiek innego gatunku zwierząt, to rzeczywiście najmniejsze wskazania będą charakteryzować osobniki o skrajnych parametrach, a największe – osobniki przeciętne. Mówiąc krótko – skrajnie chudych i skrajnie grubych oraz bardzo niskich i bardzo wysokich jest o wiele mniej niż tych, którzy wzrost oraz waga mają w granicach średniej. Proste, prawda? W dodatku prawdziwe.
Mniej radykałów?
Przez wiele lat dokładnie tak myśleliśmy o elektoratach w poszczególnych krajach – że najmniej jest radykałów z prawa i z lewa, a najwięcej wyborców centrowych (czasami centrolewicowych, czasami centroprawicowych). Czyli klasyczny rozkład Gaussa. Jaki płynął z tego praktyczny wniosek dla liderów partyjnych, speców od PR i marketingu oraz macherów „polit-technologii"? Prosty – nie przejmować się skrajnościami i iść po wyborcę centrowego, którego przecież jest najwięcej. Zarzucać sieci w środku ławicy, a nie na jej obrzeżach.
Ta metoda działała skutecznie przez wiele dziesięcioleci. Aż nagle działać przestała. Popsuła się. Donald Trump plótł najgorsze bzdury, napuszczał jednych na drugich, kokietował najskrajniejsze grupy wyborców, zachęcał do rękoczynów, a swoich oponentów nazywał zdrajcami Ameryki, kpił z niezdecydowanych – a pomimo tego wygrał w 2016 roku i przez cztery lata utrzymywał swoje poparcie na wysokim poziomie. Albo nasz rodzimy Andrzej Duda – tak, jeszcze w 2015 roku udawał kogoś umiarkowanego i centrowego, ale w ostatniej kampanii brutalnie atakował swoich przeciwników, używał haniebnego języka wobec osób LGBT, flirtował ze skrajnymi antyszczepionkowcami – i wygrał. Podobne zjawiska widać w całym zachodnim świecie – politycy raczej zaostrzają swoje komunikaty i szukają wyborców na obrzeżach, a nie w centrum.