Tego, że minister sprawiedliwości narobił PiS wielkich kłopotów, nie kwestionuje w partii rządzącej nikt. Niektórzy jednak uważają, że to tylko wynik stosowania starej zasady „wojna jest – straty muszą być". Inni podkreślają nieoficjalnie, że sytuacja, do jakiej doszło w resorcie sprawiedliwości, to wynik napoleońskich ambicji ministra i chęci prześcignięcia w dokonaniach politycznych samego prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Ta druga grupa dominuje w PiS, może dlatego, że lojalności Ziobry i jego ludzi wobec otoczenia prezesa nikt pewien być nie może od 2007 r. Wtedy przecież Ziobro osobiście wysadził PiS z rządowego siodła.
Czytaj także: Ziobro zarządził, że ma być dobrze
Tuż po ujawnieniu afery z hodowlą trolli pod skrzydłami resortu sprawiedliwości pisaliśmy w „Rzeczpospolitej", że minister Ziobro jest wnikliwie obserwowany przez Nowogrodzką i że kluczowa będzie odpowiedź na pytanie, czy udowodnione zostanie jego osobiste zaangażowanie w zorganizowaną akcję hejtowania nieprzychylnych rządowi sędziów. Dziś wydaje się, że – jak na razie – może wziąć głębszy oddech. Natychmiastowej dymisji raczej nie będzie. Od oceny długofalowych skutków tej afery zależeć będą dalsze losy szefa Solidarnej Polski.
Dawno już jednak posłowie PiS tak wyraźnie nie nazywali Zbigniewa Zirobry „naszym bliskim koalicjantem" z naciskiem na słowo „koalicjant". Bo to znaczy tyle, co „nie nasz".
A to z kolei, w sytuacji, gdyby PiS-owi wybory poszły jednak bardzo dobrze, może doprowadzić do tego, że taki „bliski koalicjant" po prostu przestanie być potrzebny. Tym bardziej że na politycznej mapie prawicy, po wysłaniu do PE Beaty Kempy i Patryka Jakiego, Ziobro staje się coraz bardziej osamotnionym politycznym singlem. Może więc siła jego partii nie będzie po wyborach wystarczająca do udźwignięcia teki wicepremiera?