8 listopada Amerykanie wybrali nowego prezydenta, który obejmie urząd 20 stycznia 2017 r. Wbrew poglądom ogromnej większości elit amerykańskich, a także tzw. liberalnych komentatorów europejskich, w tym polskich, wybór Donalda Trumpa nie jest klęską demokracji amerykańskiej, lecz wręcz przeciwnie, dowodem na jej żywotność. Osoba praktycznie nieistniejąca w polityce półtora roku temu pokonała w uczciwej walce wszystkich konkurentów. Utyskiwanie werbalnych miłośników demokracji, że ciemny lud amerykański nie posłuchał ich i nie wybrał kandydata, którego wskazywali mu jaśnie oświeceni znawcy, jest tylko czczą gadaniną.
Wyborcy amerykańscy podjęli decyzję, a politycy muszą jak najprędzej wyciągnąć z tego wnioski. W Polsce oznacza to jak najintensywniejszą pracę nad nowym podejściem do relacji polsko-amerykańskich, gdyż w Waszyngtonie nic już nie będzie takie jak dawniej. Jak bowiem stwierdził po rozmowie z Trumpem Henry Kissinger, nowy prezydent obejmuje urząd „bez bagażu zobowiązań wobec kogokolwiek".
W amerykańskiej polityce zagranicznej kwestią centralną są i pozostaną stosunki z Rosją, jako jedynym kontrpartnerem o porównywalnej sile. Political fiction, w której Pekin staje się dla Waszyngtonu równie ważny jak Moskwa, długo jeszcze nie stanie się rzeczywistością. W polityce międzynarodowej Stanów Zjednoczonych istnieją w tej chwili trzy kwestie naczelne; w każdej z nich centralną rolę odgrywa Rosja, w żadnej natomiast nie ma miejsca na Pekin. Są nimi: konflikt na Ukrainie, bezpieczeństwo europejskie i wydarzenia na Bliskim Wschodzie.
Krym na szali
Jeżeli chodzi o Ukrainę, to Donald Trump stwierdził podczas kampanii prezydenckiej, że mieszkańcy Krymu wolą być obywatelami Rosji, a nie Ukrainy i w związku z tym nie ma potrzeby, by Ameryka interesowała się tą kwestią. Czy zatem powinniśmy – Europejczycy, Polacy – po prostu przyjąć do wiadomości aneksję Krymu i zająć się innymi problemami? Odpowiedź na to pytanie musi być wewnętrznie sprzeczna.
Ani jako Polska, ani jako Europa nie skłonimy Putina do opuszczenia Krymu. Zapewne nie dokonałyby tego i Stany Zjednoczone, nawet gdyby prezydent elekt miał inne zdanie na temat Krymu, niż ma. Nie zmienia to faktu, że będąc już prezydentem, Donald Trump nie powinien głosić podobnych poglądów, a żaden z rządów europejskich, w tym i Warszawa, nie może sobie pozwolić na tego typu Realpolitik. Uznanie aneksji Krymu oznaczałoby przyzwolenie na kolejne zmiany granic, czego konsekwencje nietrudno przewidzieć.