Zbigniew Lewicki: Donald Trump przy szachownicy z Władimirem Putinem

W polityce międzynarodowej Stanów Zjednoczonych istnieją w tej chwili trzy kwestie naczelne; w każdej z nich centralną rolę odgrywa Rosja, w żadnej natomiast nie ma miejsca na Pekin – pisze czołowy polski amerykanista.

Aktualizacja: 22.11.2016 06:55 Publikacja: 20.11.2016 19:40

Zbigniew Lewicki: Donald Trump przy szachownicy z Władimirem Putinem

Foto: AFP

8 listopada Amerykanie wybrali nowego prezydenta, który obejmie urząd 20 stycznia 2017 r. Wbrew poglądom ogromnej większości elit amerykańskich, a także tzw. liberalnych komentatorów europejskich, w tym polskich, wybór Donalda Trumpa nie jest klęską demokracji amerykańskiej, lecz wręcz przeciwnie, dowodem na jej żywotność. Osoba praktycznie nieistniejąca w polityce półtora roku temu pokonała w uczciwej walce wszystkich konkurentów. Utyskiwanie werbalnych miłośników demokracji, że ciemny lud amerykański nie posłuchał ich i nie wybrał kandydata, którego wskazywali mu jaśnie oświeceni znawcy, jest tylko czczą gadaniną.

Wyborcy amerykańscy podjęli decyzję, a politycy muszą jak najprędzej wyciągnąć z tego wnioski. W Polsce oznacza to jak najintensywniejszą pracę nad nowym podejściem do relacji polsko-amerykańskich, gdyż w Waszyngtonie nic już nie będzie takie jak dawniej. Jak bowiem stwierdził po rozmowie z Trumpem Henry Kissinger, nowy prezydent obejmuje urząd „bez bagażu zobowiązań wobec kogokolwiek".

W amerykańskiej polityce zagranicznej kwestią centralną są i pozostaną stosunki z Rosją, jako jedynym kontrpartnerem o porównywalnej sile. Political fiction, w której Pekin staje się dla Waszyngtonu równie ważny jak Moskwa, długo jeszcze nie stanie się rzeczywistością. W polityce międzynarodowej Stanów Zjednoczonych istnieją w tej chwili trzy kwestie naczelne; w każdej z nich centralną rolę odgrywa Rosja, w żadnej natomiast nie ma miejsca na Pekin. Są nimi: konflikt na Ukrainie, bezpieczeństwo europejskie i wydarzenia na Bliskim Wschodzie.

Krym na szali

Jeżeli chodzi o Ukrainę, to Donald Trump stwierdził podczas kampanii prezydenckiej, że mieszkańcy Krymu wolą być obywatelami Rosji, a nie Ukrainy i w związku z tym nie ma potrzeby, by Ameryka interesowała się tą kwestią. Czy zatem powinniśmy – Europejczycy, Polacy – po prostu przyjąć do wiadomości aneksję Krymu i zająć się innymi problemami? Odpowiedź na to pytanie musi być wewnętrznie sprzeczna.

Ani jako Polska, ani jako Europa nie skłonimy Putina do opuszczenia Krymu. Zapewne nie dokonałyby tego i Stany Zjednoczone, nawet gdyby prezydent elekt miał inne zdanie na temat Krymu, niż ma. Nie zmienia to faktu, że będąc już prezydentem, Donald Trump nie powinien głosić podobnych poglądów, a żaden z rządów europejskich, w tym i Warszawa, nie może sobie pozwolić na tego typu Realpolitik. Uznanie aneksji Krymu oznaczałoby przyzwolenie na kolejne zmiany granic, czego konsekwencje nietrudno przewidzieć.

Jeszcze bardziej zainteresowani jesteśmy drugą z kwestii stanowiących istotę obecnych relacji amerykańsko-rosyjskich, czyli zagadnieniem bezpieczeństwa europejskiego w kontekście roli NATO. Donald Trump wielokrotnie akcentował w trakcie kampanii wyborczej konieczność solidarnego ponoszenia przez członków sojuszu kosztów jego funkcjonowania i zapewne w tej akurat kwestii nie zmieni stanowiska po objęciu Białego Domu. Sprawę tę zresztą podnosił jeszcze w 2011 r. ustępujący sekretarz obrony Robert Gates i pojawiała się ona w wielu wypowiedziach polityków amerykańskich. Z polskiego punku widzenia ma ona jednak dodatkowe aspekty.

Pierwszy z nich jest dość oczywisty. Polska i Estonia to dwa z pięciu tylko państw-członków NATO, które wypełniają zobowiązanie przeznaczenia nie mniej niż 2 proc. PKB na obronność. Tyle tylko, że nawet tak znaczny nasz wysiłek stanowi tylko 2 proc. amerykańskiego budżetu wojskowego. To za mało, by zabezpieczyć kraj przed ewentualnym zagrożeniem, i musimy zapewnić sobie możliwie silną gwarancję pomocy sojuszniczej.

Tu jednak pojawia się nasz potencjalnie największy problem. Donald Trump wie, że dla skutecznej walki z tzw. Państwem Islamskim bardzo pomocne jest współdziałanie z Rosją w Syrii. Niemal nazajutrz po wyborach amerykańskich Kreml zadeklarował gotowość do takiej współpracy – pod warunkiem jednak, że Stany Zjednoczone wycofają się z planów stałej obecności wojskowej na wschodniej flance sojuszu, czyli w Polsce i krajach bałtyckich.

Prezydent elekt Trump nie ustosunkował się do tej sugestii, ale wielokrotnie powtarzał, że zniszczenie ISIS jest jednym z jego głównym celów. Można się zatem obawiać, że dla jego realizacji gotów jest iść na daleko posunięte kompromisy. Kilka dni po wyborach w USA jeden z najbliższych współpracowników prezydenta elekta, Rudi Giuliani, jednoznacznie oświadczył w wywiadzie telewizyjnym, że obecność wojsk amerykańskich w Europie Wschodniej stanowi „element przetargowy" (bargaining chip). Jeżeli odczytać to w kontekście wcześniejszej wypowiedzi Newta Gingricha, innego kandydata na stanowisko sekretarza stanu, o Estonii jako „przedmieściu St. Petersburga", sytuacja staje się nad wyraz poważna.

Jeżeli bowiem Stany Zjednoczone uznałyby obszar państw bałtyckich za peryferie niewarte obrony, to tym samym znacznie spadłoby geostrategiczne znaczenie Polski. Obecność sił sojuszniczych na naszym terytorium służyłaby bowiem wówczas niemal wyłącznie obronie naszego kraju, przestalibyśmy natomiast pełnić rolę swoistej kotwicy dla wojsk NATO w tej części kontynentu. Co więcej, taka milcząca rezygnacja z ochrony wysuniętej rubieży sojuszu mogłaby zapoczątkować proces powstawania obszaru „ścisłego" sojuszu i jego znacznie mniej istotnych peryferii. Dlatego zdumiewa fakt, że w niedawnym wywiadzie b. minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski z pełną dezynwolturą wsparł tezę o Estonii jako przedmieściu St. Petersburga (którym zresztą nie jest nawet geograficznie).

Nużący kibice

Relacje między Rosją a USA zawsze stanowiły swoistą partię szachów. Tym razem jednak zasiadają do niej ambitny, ale początkujący zawodnik i wytrawny mistrz międzynarodowy. Nowicjusz nauczył się już, jak poruszają się figury czy pionki i zna ich relatywną wartość, ale niewiele więcej. Doświadczony gracz potrafi natomiast przewidywać konsekwencje posunięć swoich i oponenta na kilkanaście i więcej ruchów do przodu; może nawet sprawić, że przeciwnikowi wydaje się, że zdobywa przewagę – i zupełnie niespodziewanie dać mu mata. Co gorsza, pojedynkowi przyglądają się liczni kibice, głośno i bez umiaru krytykując owego nowicjusza, czym jeszcze bardziej zwiększają szanse jego przeciwnika.

Odpowiedzialni politycy polscy powinni zdecydowanie powstrzymać się od negatywnych komentarzy na temat osobowości nowego prezydenta. Dowartościowywanie się własną domniemaną wyższością intelektualną nie jest warte wsparcia, jakie te głosy dają naszym (i Ameryki) nieprzyjaciołom. Wielkie pole do popisu ma tu też nowy polski ambasador i jego pracownicy, o których kompetencji przekonałem się kilka dni temu w Waszyngtonie.

Kolejnym zadaniem, jeszcze ważniejszym, jest takie sformułowanie zagrożeń stojących przed naszą częścią Europy, by ich neutralizacja przybrała postać działań korzystnych dla samych Stanów Zjednoczonych, przede wszystkim w kontekście wspomnianej wyżej geostrategicznej koncepcji kotwicy NATO, i to pomimo głoszonej przez Trumpa polityki „celowej niepewności". Nie można też zapominać o treściach zawartych w jego książce „Ameryka, na jaką zasługujemy". Opublikował ją wprawdzie wiele lat temu, ale stawiane w niej tezy, w tym o potrzebie redukcji kosztów amerykańskiej obecności wojskowej w Europie, nie straciły na znaczeniu dla interpretacji postrzegania świata przez nowego prezydenta.

Musimy przekonać Trumpa, że w interesie Ameryki leży zniszczenie terrorystów z ISIS, ale nie za cenę poświęcenia wcześniejszych zobowiązań sojuszniczych.

Z chwilą wyłonienia się w Waszyngtonie nowej ekipy zajmującej się polityką zagraniczną, należałoby się też starać trafić do niej z tezą, że wycofanie się z decyzji o stacjonowaniu w Polsce i krajach bałtyckich żołnierzy amerykańskich zostanie odebrane w Moskwie jako porażka Trumpa, oznaka jego słabości i zaproszenie do wymuszania kolejnych ustępstw. Pozbawi to nowego prezydenta możliwości prowadzenia następnych negocjacji z pozycji siły, w czym przecież czuje się najlepiej.

Jest oczywiste, że wiele zależy od osoby nowego sekretarza stanu. Gdyby został nim Rudi Giuliani, byłby to wyraźny sygnał, że polityka zagraniczna USA będzie jedynie pochodną polityki wewnętrznej i biznesowej, a zarazem będzie silnie uwzględniała interesy rosyjskie. Inaczej sprawy by się miały, gdyby funkcję tę objął John Bolton, ale i tak pierwszorzędne znaczenie ma objęcie funkcji doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego przez Michaela Flynna.

Na początku XX w. wielki prezydent amerykański, Theodore Roosevelt stwierdził wkrótce po doprowadzeniu do pokoju między Rosją a Japonią: „Żadna istota ludzka, czarna, żółta czy biała, nie jest tak kłamliwa, tak nieszczera, tak arogancka, słowem tak niegodna zaufania, jak Rosjanie”. Prawie sto lat późnej prezydent George W. Bush tak relacjonował swoje spotkanie z Władimirem Putinem: „Spojrzałem mu w oczy i zobaczyłem człowieka prostolinijnego i godnego zaufania”.

 

 

Amerykańska polityka wobec Rosji i Związku Sowieckiego mieściła się i mieści pomiędzy tymi dwiema skrajnościami. W interesie Polski leży, by Donald Trump przyjął postawę „życzliwego niedowierzania”, by nie dawał się zwieść pozornym ustępstwom, by zawsze pamiętał o przestrodze swego poprzednika sprzed wieku. Musimy uczynić wszystko, by nasze uzasadnione obawy przetłumaczyć na język atrakcyjny dla twórców nowej polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych.

P.S. We wspomnianym wywiadzie Sikorski za dowód pogarszających się stosunków polsko-amerykańskich uznał fakt złożenia przez nowego polskiego ambasadora w USA listów uwierzytelniających na ręce szefa protokołu, podczas gdy dawniej składano je prezydentowi. To kompromitująca ignorancja byłego szefa dyplomacji, który nie wie, że zawsze w pierwszej kolejności składa się kopię listów w protokole, a dopiero później oryginał przedstawia się głowie państwa. Bo nie chce mi się wierzyć, że Sikorski zdołał się wprawdzie przez lata nauczyć tej reguły, ale celowo publicznie dezawuuje polityczną rangę Polski.

Prof. Zbigniew Lewicki jest przewodniczącym Rady Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

8 listopada Amerykanie wybrali nowego prezydenta, który obejmie urząd 20 stycznia 2017 r. Wbrew poglądom ogromnej większości elit amerykańskich, a także tzw. liberalnych komentatorów europejskich, w tym polskich, wybór Donalda Trumpa nie jest klęską demokracji amerykańskiej, lecz wręcz przeciwnie, dowodem na jej żywotność. Osoba praktycznie nieistniejąca w polityce półtora roku temu pokonała w uczciwej walce wszystkich konkurentów. Utyskiwanie werbalnych miłośników demokracji, że ciemny lud amerykański nie posłuchał ich i nie wybrał kandydata, którego wskazywali mu jaśnie oświeceni znawcy, jest tylko czczą gadaniną.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Maciej Strzembosz: Czego chcemy od Europy?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Warzecha: Co Ostatnie Pokolenie ma wspólnego z obywatelskim nieposłuszeństwem
Opinie polityczno - społeczne
Jan Zielonka: Donald Tusk musi w końcu wziąć się za odbudowę demokracji