Taką właśnie analizę, wzbogacona o obawy wynikające z II tury ostatnich wyborów usłyszeć można z ust niektórych polityków PiS. Piotr Zaremba opisał nawet w Dzienniku-Gazecie Prawnej, wymianę zdań, która miała się odbyć podczas piątkowej narady przy Nowogrodzkiej. Z propozycją szybszych wyborów miał wystąpić Joachim Brudziński, a zgasił podobno taki pomysł sam prezes Jarosław Kaczyński. I choć Brudziński natychmiast to zdementował, wcześniejsze wybory stały się jednym z głównych tematów w politycznych kuluarach. Tym bardziej, że zyski i straty w „żywych wyborcach” - jak mówi się półgębkiem - ktoś już PiS-owi bardzo dokładnie policzył.
Wywołuje to - oczywiście - cały szereg pytań. Po pierwsze: czy PiS to by się opłacało, gdyby głosowano do PE oraz Sejmu i Senatu tego samego dnia? Argumentem na tak, jest możliwość zmobilizowania elektoratu, który do tej pory na wybory europejskie nie chodził. To przecież w głównej mierze wyborcy prawicowi. Pamiętać jednak trzeba, że głosowanie nie mogłoby się odbywać w tej samej sali i być prowadzone przez tę samą komisję. Nie ma też gwarancji, kto ostatecznie do takich podwójnych wyborów pójdzie: czyj elektorat i z jakim nastawieniem.
Niektórzy podnoszą też argument, że gdyby wybory połączyć, kampania nabrałaby charakteru europejskiego - bardziej, niż stałoby się to, gdyby do parlamentu krajowego głosować jesienią. A to nie przyniesie raczej głosów PiS.
Poza tym, uprzedzony do skracania kadencji jest - jak mówi się w PiS - prezes Kaczyński. Wtedy, w 2007 roku, ów manewr zaowocował utratą władzy na rzecz PO. Czy PiS przetrwałby w tamtym układzie, gdyby nie podjęcie ryzyka przyspieszonych wyborów? Nie wiadomo, ale mógłby na pewno dłużej korzystać z owoców sprawowania władzy.
Przy obecnych propozycjach, tym razem kadencja byłaby krótsza najwyżej o ok. 5 miesięcy, więc owoce do zagospodarowania przez władzę byłyby znacznie skromniejsze niż ponad 10 lat temu. Pokusa jest więc poważna. Ale często ucieczki do przodu okazują się skokiem w otchłań.