W Pałacu Elizejskim nikt nie ukrywa, że data spotkania w Forcie Bregançon u wybrzeży Morza Śródziemnego nie jest przypadkowa. Za pięć dni rozpocznie się szczyt G7 w Biarritz. Emmanuel Macron chce więc zasygnalizować, że jeśli Rosja zmieni swoją politykę, może wrócić do organizacji, z której została wyrzucona w 2014 r. w odpowiedzi na aneksję Krymu. Ale goszcząc Putina, francuski przywódca pokazuje także, że dla wielkich tego świata to Francja jest dziś naturalnym partnerem w zjednoczonej Europie.
– Jakie europejskie kraje są reprezentowane w G7? Wielka Brytania sparaliżowana brexitem. Włochy, które bronią się przed przejęciem pełni władzy przez Matteo Salviniego. No i Niemcy, gdzie dogorywa chadecko-socjaldemokratyczna koalicja. Pozostaje więc tylko Francja – mówi „Rz" Francois Heisbourg, specjalny doradca szefa paryskiej Fundacji na rzecz Badań Strategicznych (FRS).
W ten sposób Paryż wraca do snu o potędze, czasach generała de Gaulle'a, kiedy uprzywilejowane stosunku z przywódcami Związku Radzieckiego były sposobem na wykrojenie dla Francji pewnej autonomii wobec amerykańskiego sojusznika.
Ta piękna wizja mogłaby przekształcić się w rzeczywistość, gdyby Macron zdołał wydrzeć od Putina jakieś znaczące ustępstwa, pokazać, że potrafi rozwiązać z Moskwą przynajmniej niektóre ważne kryzysy międzynarodowe w inny sposób, niż tego chce Donald Trump. Ale na to się nie zanosi.
– To, co najbardziej rzuca się w oczy, to brak wpływu Rosji na starcie między USA i Chinami, które rozstrzygnie o losach świata na najbliższe dekady. Władza Moskwy kończy się jednak na najbliższej zagranicy, a także Syrii – ale tylko dlatego, że Barack Obama i Donald Trump postanowili się stamtąd wycofać – uważa Heisbourg.