Relacje pomiędzy Berlinem a Ankarą nigdy nie były łatwe, ale w ostatnim czasie pogarszają się w tempie geometrycznym. Ankara nie wyraża od dłuższego czasu zgody, aby żołnierzy Bundeswehry stacjonujących w bazie Incirlik odwiedziła delegacja niemieckich parlamentarzystów. Znajdują się tam niemieckie samoloty zwiadowcze Tornado, współdziałające z koalicją państw zwalczających dżihadystów z samozwańczego tzw. Państwa Islamskiego.
W skład niemieckiej delegacji wejść mieli deputowani postkomunistycznej Die Linke (Lewica), którzy przyjmowali w Berlinie przedstawiciela YPG, czyli Powszechnych Jednostek Obrony, armii samozwańczej kurdyjskiej autonomii na północy Syrii współpracującej z Partią Pracujących Kurdystanu (PKK) w Turcji, organizacją uznaną za terrorystyczną i śmiertelnym wrogiem tureckich władz.
To oficjalna przyczyna odmowy wjazdu na teren bazy. Ale nie jest tajemnicą, że Ankara trzęsie się z oburzenia, iż niemieckie władze są w trakcie załatwiania prawa azylu dla 40-osobowej grupy tureckich oficerów oskarżanych w Turcji o sprzyjanie puczystom w ubiegłym roku. Większość tych oficerów służyła w instytucjach NATO w Europie i została odwołana po puczu. Nie sposób sobie wyobrazić, aby niemieckie władze odesłały ich do Turcji, gdzie wiadomo co ich czeka.
– Domaganie się otwarcia bazy dla parlamentarzystów bazy w Incirlik jest dla Niemiec sprawą wysoce prestiżową i dlatego rząd w Berlinie nie zamierza przejść nad tym do porządku dziennego. Takiej zapaści w relacjach pomiędzy obu państwami jeszcze nie było – tłumaczy „Rzeczpospolitej" Ahmet Kuhalci z niemieckiej redakcji dziennika „Hürriyet".
Ale tupnąć zdecydowanie nogą pani kanclerz nie może. – Związała swój polityczny los z Erdoganem, będącym strażnikiem uchodźców zmierzających do Europy – pisze tygodnik „Der Spiegel" w najnowszym wydaniu. Chodzi o wynegocjowane przez Merkel porozumienie UE–Turcja z ubiegłego roku, które zatrzymało falę uchodźców do Europy i Niemiec.