Ulga była krótka. W poniedziałek rano euro umocniło się do dolara na wiadomość, że Giuseppe Conte, kandydat koalicji Ruchu Pięciu Gwiazd i Ligi, zrezygnował z tworzenia rządu. Nieznany jeszcze kilka dni temu profesor zakończył powierzoną mu misję, gdy w niedzielę w nocy prezydent Sergio Mattarella przyjął cały skład proponowanego przez niego „rządu zmiany" poza kandydatem na ministra finansów, 81-letnim Paolem Savoną. Chodzi o ekonomistę, który uważa, że Włochy „popełniły historyczny błąd", przystępując do strefy euro, bo jest to „narzędzie kontrolowania przez Niemcy Europy". Inwestorzy uznali więc, że ryzyko wyjścia Włoch ze strefy euro zostało oddalone.
– Panika byłaby znacznie większa, gdyby nie to, że od kryzysu greckiego strefa euro znacznie lepiej się przygotowała na niewypłacalność któregoś z krajów członkowskich. Mamy europejski mechanizm stabilizacyjny, unię bankową. Nie będzie efektu domina, za ewentualną niewypłacalnością Włoch nie pójdzie bankructwo Portugalii czy Hiszpanii – mówi „Rzeczpospolitej" Daniel Gros, dyrektor prestiżowego brukselskiego Instytutu CEPS.
Umiarkowany optymizm minął już jednak w połowie dnia. Euro znów zaczęło tracić do dolara, gdy rynki uświadomiły sobie, że zagrożenie ustąpiło tylko na chwilę. Prezydent zaprosił bowiem do Pałacu Kwirynalskiego Carla Cottarellego, byłego eksperta MFW odpowiedzialnego za cięcia wydatków włoskiego państwa w rządzie Enrica Letty w 2013 r., aby powierzyć mu zadanie utworzenia nowego gabinetu.
To jest zaś misja bez szans. Oba populistyczne ugrupowania, ale także Forza Italia Silvia Berlusconiego nie mają bowiem zamiaru poprzeć takiej technokratycznej ekipy. Razem dysponują zaś przytłaczającą większość deputowanych w parlamencie.
Od przywrócenia demokracji po ostatniej wojnie Włochy nigdy tak długo nie czekały na nowy rząd (wybory odbyły się 4 marca). Ale ten kryzys będzie trwał znacznie dłużej: wydaje się nieuniknione, aby prezydent ogłosił nowe wybory we wrześniu lub październiku. Republika wchodzi więc w okres jeszcze większej niestabilności.