Zanim zaczniemy, ustalmy jedno: nie jestem bohaterką, nie uratowałam papieża, nie goniłam zamachowca i nie wyrwałam mu broni. Różne rzeczy o mnie pisano. Zrobiłam po prostu to, co każdy zrobiłby na moim miejscu.
Czyli co?
Nigdy wcześniej nie byłam na placu Świętego Piotra. Audiencję generalną widziałam w telewizji. Wolałam być wcześniej, niż przyjechać po wszystkim. Ludzie mieli żółte i błękitne bilety. Zajmowali miejsca siedzące przed ołtarzem. My stanęłyśmy za nimi, blisko barierek, obok których miał przejechać papież. Była 15.30. Audiencja zaczynała się o siedemnastej.
Dźwięk dzwonów wybudził nas z letargu. To był gorący dzień. Zobaczyłam białą postać w papamobile. Zaczęłyśmy krzyczeć: „Niech żyje papież!". Stał odwrócony do nas tyłem. Pozdrawiał ludzi. Zdenerwowałam się: „I tak to ma wyglądać? Lepiej widać w telewizji". Starszy mężczyzna złapał mnie za ramię: „Siostro, cierpliwości, papież zrobi drugie okrążenie". Ustąpiłam mu miejsca. Wycofałam się, żeby lepiej widział. Stałam 10 metrów od barierek. Ojciec Święty trzymał na rękach dziewczynkę o kręconych blond włosach. Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Tak mi się przynajmniej wydawało. Przeżegnałam się. Nagle wyrósł przede mną chudy, wysoki mężczyzna. Uniósł prawą rękę. Byłam przekonana, że trzyma w niej aparat. Zasłonił papieża. Znowu się zdenerwowałam: „Dlaczego właśnie teraz musisz robić zdjęcie, nie możesz poczekać kilku minut?". Rozległ się huk. Po nim następny. Zaczęłam krzyczeć: „Niech żyje papież!". Myślałam, że ktoś odpalił sztuczne ognie na cześć Ojca Świętego. Zamiast wiwatów usłyszałam przeraźliwe krzyki. Zauważyłam pistolet. Z jego lufy unosił się gęsty dym.
Ile padło strzałów?