Piotr Andrews: Fotoreporter wojenny opowiada o grozie i traumie zawodu fotografa

Wielu fotoreporterów myśli, że ma misję; że ich zdjęcia coś zmienią, wpłyną na opinię publiczną, że spowodują zmiany. Bzdura. Wszystko jest ustalane gdzieś indziej. Dziennikarze w pewnym sensie są manipulowani przez dużo wyżej postawionych ludzi. Zawiesiłem aparaty na kołku, zostałem dozorcą, a moim głównym zajęciem jest koszenie trawy, malowanie i sprzątanie – mówi Michałowi Kołodziejczykowi Piotr Andrews, były fotoreporter.

Aktualizacja: 01.05.2017 09:25 Publikacja: 27.04.2017 15:37

Foto: Reuters/Forum, Piotr Andrews

Plus Minus: Często powtarza pan, że każdy ma swoje Sarajewo. Co to znaczy?

Piotr Andrews: Każdy ma jakiś problem, z którym nie do końca potrafi sobie poradzić, a musi z nim żyć. Ktoś jest chory, komuś rozpada się rodzina, ktoś inny ma problemy finansowe.

Pana „Sarajewo" to prawdziwe Sarajewo?

Spędziłem w tym mieście dwa lata, między 1994 a 1996 r., z małymi przerwami na Czeczenię, Haiti czy RPA. Widziałem prawdziwe piekło, w którym ginęli bezbronni ludzie, przechodzący zapewne przez najgorszy okres w swoim życiu. Sarajewo nauczyło mnie, że kiedy ma się jakiś problem, trzeba porządnie zastanowić się, czy aby na pewno jest on poważny. Z naszych codziennych kłopotów można znaleźć drogę wyjścia.

Da się zapomnieć to, czego było się świadkiem, czy trzeba nauczyć się z tym żyć?

Bardzo lubiłem swoją pracę. Nie cierpiałem z powodu okropności, które działy się na świecie i które widziałem na własne oczy. Mój problem polegał na czymś innym. W pewnym sensie byłem od tego wszystkiego uzależniony. Czułem się lepiej na wyjeździe w Afganistanie, Iraku czy Afryce niż przez ostatnich kilkanaście lat, kiedy mieszkałem w Polsce. Nie czułem wagi problemów naszego państwa. Widziałem prawdziwe cierpienie, a w krajach rozwiniętych problemy rysuje się samemu, jakby z nudów.

Długo trwa okres odstawienia w przypadku adrenaliny?

U mnie trwał długo. Przestałem robić zdjęcia w 2011 r. Moim ostatnim wyjazdem był Egipt, a wcześniej Afganistan, gdzie spędziłem trzy tygodnie, latając amerykańskimi helikopterami medycznymi. Pracowałem po sześć godzin dziennie, ale miałem też inne zadania niż fotografowanie. Umówiłem się z medykiem, że jeśli da mi sygnał, to mam nie robić zdjęć, tylko mu pomagać. Było kilka sytuacji, kiedy wnoszono dwóch rannych i lekarzowi brakowało rąk, odwieszałem aparat i podawałem opatrunki. Kiedyś moim zadaniem było tylko trzymanie człowieka za rękę.

Bał się?

Nie. Nie miał nóg. Nie mogliśmy dopuścić, by spojrzał w dół. Nie spojrzał. A później musiałem wracać do Polski i obsłużyć konferencję prasową z Tuskiem czy Kaczyńskim. To była dla mnie jakaś kompletna paranoja. Mój szef powtarzał mi: „Tobie za dużo czasu zajmuje powrót do rzeczywistości w kraju". No i wtedy postanowiłem coś zmienić. Zacząłem się leczyć. Moi przyjaciele poradzili mi, żebym skorzystał z pomocy, dali kontakt do kliniki wojskowej przy ul. Szaserów w Warszawie, gdzie trafiłem pod opiekę profesora Stanisława Ilnickiego. Umówiłem się z nim na jedno spotkanie, pojechałem, pokazałem swoje zdjęcia i opowiedziałem o swoich problemach. Myślałem, że przepisze mi pigułki, da jakiś Prozac i już. A on przejrzał moje fotografie i powiedział: „Tak, tak. Dziś jest czwartek. To w poniedziałek w takim razie". Zapytałem, co ma się zdarzyć w ten poniedziałek, a on na to spokojnie: „Panie Piotrze, w poniedziałek pan tu przyjdzie, do szpitala, i pan zostanie". Przeraziłem się, nie wiedziałem, że jestem w aż tak złej sytuacji. W poniedziałek przyszedłem ze szczoteczką do zębów. Na sześć tygodni. Pierwszy spędziłem w zamkniętej sali, gdzie byłem obserwowany. A przez następnych pięć byłem na grupowej terapii, w której brało udział wielu weteranów wojennych.

Był ktoś jeszcze ze świata mediów?

Wcześniej był Krzysio Miller, ale zdaje się, że niedługo. Później byłem jedyny. Ale w szpitalu nie leczyli się sami weterani. Opowiadałem o swoim życiu tym, którzy nie radzili sobie w małżeństwie, albo jakimś kobietom na zakręcie. Wszystko było wymieszane, to także był cel tej terapii: trzeba było się otworzyć przed kimś, kto nie znał wojskowych realiów. Wcześniej moje przeżycia omawiałem z ludźmi, którzy mieli podobne doświadczenia. Po powrotach z Iraku czy Afryki, gdzie ginęli moi koledzy, dzieliłem się wszystkim z tymi, którzy wiedzą, jakie to uczucie. Nagle moimi najbliższymi przyjaciółmi stali się żołnierze z jednostki GROM. Mogłem im się wygadać, a oni potrafili mnie zrozumieć. Z moją poprzednią żoną jakoś nie rozmawiałem o tym wszystkim, nie potrafiłem. Znajomym też nie opowiadałem, bałem się, że będzie to jakaś bohaterszczyzna, „chwalenie się", na zasadzie: A wiesz, zabili mojego przyjaciela, był mi bardzo bliski... Firma pomagała tylko do pewnego momentu. Dbali o nas, kierowali na szkolenia wojskowe, medyczne, ale z perspektywy czasu widzę, że niespecjalnie przejmowali się naszym zdrowiem psychicznym. Jestem jedną z pierwszych osób, która przyznała się do stresu bojowego, u mnie w firmie, w związku z czym po wyjściu ze szpitala zostałem delikatnie odsunięty.

Chciał pan dalej jeździć na wojny?

Tak, wiedziałem, że problemy we mnie nadal siedzą, ale uznałem, że skoro umiem sobie z nimi poradzić, to jestem wyleczony. Jednak moja firma już nie chciała tego sprawdzać... Stres bojowy różnie się objawia. Ja nie mogłem się skoncentrować, kiedy wracałem do bazy, do domu. Nie mogłem znaleźć swojego miejsca, leżałem na kanapie przez cały dzień i nie chciało mi się wstawać, nie widziałem sensu, by cokolwiek robić...

A kiedy przychodziła propozycja wyjazdu?

Od razu się pakowałem, brałem walizkę i leciałem. Pod koniec października 2010 r. wyjechałem do Afganistanu, w tym samym czasie był tam mój bliski przyjaciel Joao Silva ze słynnej grupy fotoreporterskiej – Bractwa Bang Bang. Podziwiałem jego pracę, był jednym z najlepszych na świecie. Chciałem się z nim spotkać w Kandaharze. Na tydzień przed moim przylotem zadzwonił do mnie kolega z RPA z pytaniem, czy słyszałem, że Joao stracił obie nogi, że wszedł na minę. Leciałem dokładnie w to samo miejsce i pierwszy raz zacząłem się bać. Zacząłem być niepewny, bo nagle wypadek stał się namacalny. Niby straciłem wcześniej wielu przyjaciół, którzy byli w miejscach, w których powinienem być także ja, ale tym razem było to jednak coś innego. Nie mam rodziny, dzieci, więc jeśli zginąłbym na wyjeździe, to w porządku. Ale jakbym stracił obie nogi, to byłaby to dla mnie katastrofa, nie poradziłbym sobie, nie podniósłbym się po tym. A Joao fantastycznie sobie radzi, ma protezy, nadal robi zdjęcia. Przestałem myśleć o jego wypadku dopiero w tych helikopterach w Afganistanie, bo zaaplikowałem sobie kolejną dawkę adrenaliny. Zawsze uwielbiałem śmigłowce i nagle trafiłem do tych najlepszych, z najlepszymi pilotami, którzy potrafili lecieć ostatnie dwa kilometry 20 metrów nad ziemią, co chwilę zmieniając kierunek lotu. Jak w wesołym miasteczku, tylko wesoło nie było. Wróciłem do kraju naładowany energią, a potem wyleciałem do Egiptu. Do Libii już mnie nie wysłali, z czego bardzo się cieszę, bo zrozumiałem, że to, co się działo w Afryce Północnej, nie miało nic wspólnego z rewolucją fejsbukową. To po prostu było rozbijanie stabilizacji w tym rejonie przez mocarstwa, którym na tym zależało. To było zwyczajne kłamstwo.

Czuł się pan aktorem na scenie mocarstw?

Wielu fotoreporterów myśli, że ma misję; że ich zdjęcia coś zmienią, wpłyną na opinię publiczną, że spowodują zmiany. Bzdura. Wszystko jest ustalane gdzieś indziej. Wszyscy dziennikarze w pewnym sensie są manipulowani przez dużo wyżej postawionych ludzi. Dam przykład Majdanu w 2013 r. Zupełnie nie czułem tematu, nie wierzyłem w to, co się tam dzieje. Media podawały swoje informacje: Amerykanie swoje, a Rosjanie swoje. Dla mnie wszystko było sterowane z zewnątrz. Moje zdjęcia nie miałyby żadnego znaczenia, bo ludzie robili stamtąd zdjęcia, nie mając pojęcia, o co chodzi.

Teraz młodzi fotoreporterzy też czują potrzebę misji.

I dobrze, niech czują. Tylko że niewiele to zmienia. Przeżyją niesamowitą, męską przygodę, a ich zdjęcia zginą w morzu gów..., jakie jest masowo produkowane na potrzeby mediów. Fotoreporterzy narażają swoje życie, by zrobić ujęcie, którego nikt nie zauważy. Nawet jeśli dostaną Pulitzera, to w Google'u przemkną między milionami zdjęć codziennie wrzucanych do sieci.

Pana praca też była do czegoś potrzebna tym „wyżej postawionym ludziom"?

Na sto procent. Może nawet potrzebne było im to moje zdjęcie z Sarajewa, które pojawiło się na pierwszych stronach gazet na całym świecie. Przecież po kilku dniach były naloty NATO... Wydaje mi się, że wszystko było już gotowe, ale świat czekał na jakiś pretekst, którym być może stała się moja fotografia. Wszystko upublicznia się w wygodnym dla sytuacji momencie. Nigdy nie pchałem się na pierwszą linię. Bałem się. Oczywiście nikt nie był bezpieczny, bo zawsze może trafić się jakiś zbłąkany pocisk, ale przynajmniej minimalizowałem ryzyko. Nie jeździłem samochodem tam, gdzie było bombardowanie, nie wchodziłem z żołnierzami „czyścić budynek". A mam kolegów, którzy tak robili, mieli niesamowite jaja tak pchać się z jednostkami specjalnymi. Mam do nich szacunek, to naprawdę męska przygoda, ale żadne zdjęcie nie jest warte śmierci. Na sarajewskim targowisku Markale w trakcie obstrzału z moździerzy znalazłem się przez przypadek. Zrobiłem dużo zdjęć ludzi, którzy zginęli w Sarajewie wcześniej, ale nigdy komuś, kto został postrzelony obok mnie. Wtedy, przed Markale, przez trzy tygodnie był względny spokój. Razem z Danilo Kristianoviciem poszliśmy na spacer, wydawało się, że wojna się skończyła, było naprawdę przyjemnie. Minęliśmy katedrę, kiedy spadł pierwszy pocisk. Huk, pył, przeszliśmy jakieś 400 metrów, robiłem zdjęcia przez dziesięć minut, ale nic nie pamiętam. W którymś momencie powiedziałem, że wystarczy. Później Danilo opowiedział mi, że spadło jeszcze pięć pocisków moździerzowych. Naszym pancernym samochodem zawieźliśmy do szpitala tych, których mogliśmy, i nadaliśmy zdjęcia.

Kiedy zrozumiał pan, że zdjęcie zabitego chłopca przewieszonego przez barierkę nabierze rangi symbolu?

Od początku wiedziałem, że to ważne ujęcie, ale jak bardzo ważne, zdałem sobie sprawę dopiero następnego dnia, gdy fotografia w samej Hiszpanii znalazła się na pierwszych stronach kilkudziesięciu gazet. Niektóre tytuły wstrzymały publikację, uznając obraz za zbyt drastyczny. To był w końcu młody człowiek z dziurą w plecach i 40 osób leżących, martwych, rannych; szukających swoich nóg, które jeszcze przed chwilą mieli... I kilka dni później rozpoczęły się amerykańskie naloty na pozycje serbskie.

Którym zmysłem najmocniej wspomina pan masakry? Widzi pan je, czuje zapach?

Widzę. Pamiętam, jak dotarliśmy do tego kościoła. Długa podróż. Byłem w Mozambiku, robiłem zdjęcia po powodzi, wróciłem do biura wieczorem, a tam czekał na mnie bilet na piątą rano do Kampali. Przyjechałem na lotnisko, gdzie spotkałem wielu dziennikarzy, z CNN, AP, AFP, wszyscy do Kampali. Wioska nazywała się Kanungu i była na południu kraju. Żeby tam dolecieć, wynajęliśmy 12-osobowy samolot, a później jeszcze dwie godziny jechaliśmy po bezdrożach samochodami. Pamiętam, że samolot wpadł w poślizg, bo lądowaliśmy na plantacji herbaty. W Kanungu pozwolono nam podejść do tego kościoła, to było jakieś 300 metrów. Podeszliśmy z kolegą z AP, zajrzeliśmy przez okno, nie byliśmy w stanie nic powiedzieć. Patrzyliśmy... To było surrealistyczne. 500 ciał. Apokaliptyczne. Dzieci. Kobiety. Starcy.

Przez pewien czas pracował pan z dziennikarzami z Bractwa Bang Bang. Oni szukali przygód?

Szukali adrenaliny. Akcja była codziennie. To była grupa najlepszych fotoreporterów wojennych na świecie. Tam były strzelaniny, albo powiem inaczej – tam byłem w strzelaninach. Założyciel grupy Ken Oosterbroek zginął obok mnie. Byliśmy w RPA, gdzie trwały walki zuluskiej partii Inkatha z Afrykańskim Kongresem Narodowym. Część z nas pobiegła pod hotel, z którego strzelano, ja z innymi zostałem na stacji benzynowej, 30 metrów dalej. Schowaliśmy się za filar i obserwowaliśmy, co się działo. Padło kilka strzałów, niedużo, takie bang bang. Zrobiło się poruszenie i zobaczyliśmy, jak do samochodu pancernego wnoszą ciało Kena. Joao z Kevinem Carterem wskoczyli do środka, a mnie kazali zabrać drugi samochód i jechać do szpitala. Dojechałem 15 minut później, było pusto, na korytarzu nie było nikogo. Wszedłem do sali przedoperacyjnej, gdzie leżało przykryte ciało, po butach poznałem, że to Ken. Nie zrobiłem zdjęcia, nie dlatego, że nie powinienem, po prostu nie zrobiłem. To był dla mnie poważny szok. Jest takie zdjęcie, kiedy rankiem tamtego dnia we czterech zakładamy kamizelki kuloodporne, a Ken pokazuje na swoją chudą pierś i mówi: „To jest moja kamizelka".

Często miał pan dylemat: robić zdjęcia czy ratować ofiary? Na przykład Kevin Carter dostał Pulitzera za zdjęcie sępa czekającego na śmierć wychudzonej sudańskiej dziewczynki.

Ludzie nie mają pojęcia o tym zdjęciu. Ten rodzaj sępa żywi się odchodami. Poza tym w to miejsce Kevin poleciał samolotem misji humanitarnej, to była wioska, w której właśnie rozdawali żywność. Kobiety położyły dzieci na ziemi, żeby odebrać jedzenie, nie było żadnego niebezpieczeństwa. Fotografia stała się symbolem, bo jest dziecko i sęp, ale Kevin nie miał prawa nikomu pomagać, tam byli rodzice tych maluchów, opiekunowie. Poza tym nie można zabierać dzieci z takich miejsc, bo trzeba byłoby zabrać całą Afrykę. Kevin był bardzo wrażliwy, opinie o jego bezduszności bardzo go krzywdziły. Sam zmarł rok później – zatruł się tlenkiem węgla w swoim samochodzie, miał 33 lata.

Wiele osób nie wytrzymywało?

Tak, znałem kilku takich, którzy popełnili samobójstwo. Nigdy nie wiadomo, z jakiego dokładnie powodu ktoś odbiera sobie życie. Najłatwiej powiedzieć, że z tchórzostwa. A dla mnie to wbrew pozorom musi być niesamowicie odważna osoba. Można walczyć do końca, ale zwyczajnie czasami człowiek nie widzi w tym sensu.

Wojciech Jagielski po śmierci fotografa Krzysztofa Millera powiedział, że mierzi go to, jak wiele osób określa się jego przyjaciółmi.

Tak, to było okropne. Ludzie się podszywają, żyją w blasku swoich wspomnień, które niekoniecznie są prawdziwe. Powtarzają brednie: „Tak, znałem go, tak, był moim przyjacielem, powierzaliśmy sobie sekrety". Kur..., to tak jak z tymi celebrytami, którzy są znani tylko z tego, że są znani. Praca Krzyśka była bardzo dobra, działaliśmy w tym samym czasie. Też dużo widział, tak jak ja był introwertykiem, zamkniętym w sobie facetem. Nie umiał się dzielić swoimi przeżyciami, ale napisał książkę i może też na tym polegał jego problem. Ciągle jeździł i udzielał wywiadów. Miał wystawy, wszystko wracało. Nie mógł pozbyć się ciężaru, dźwigał go bardzo długo.

W Polsce korespondentów wojennych żegna się z honorami. Pamięta pan pogrzeb Waldemara Milewicza z TVP?

Nie będę opisywał tej śmierci, bo moje zdanie mogłoby nie przypaść niektórym do gustu. Nie mogę jednak znieść hipokryzji wielu dziennikarzy, którzy oburzali się na zdjęcie Milewicza na pierwszych stronach gazet – że co powie rodzina, dzieci... Zaraz, zaraz, po pierwsze – zdjęcie nie było brutalne, Waldek wyglądał, jakby spał, a po drugie – on robił to samo innym. Filmował ludzi, którzy nie żyją, był korespondentem wojennym, pokazywał śmierć. To, że trafił na pierwsze strony gazet, miało większy wpływ na polskie społeczeństwo niż śmierć jakiegokolwiek żołnierza. Zginęła osoba publiczna, wszyscy nagle zaczęli się zastanawiać, czy nasz udział w wojnie ma sens, czy nie lepiej byłoby się wycofać. Jestem pewien, że Milewicz byłby zadowolony z tego, że był na pierwszej stronie. Gdybym ja zginął, nie miałbym nic przeciwko temu. Taką pracę miałem, fotografowałem martwych ludzi. Jeślibym odmówił, to byłaby hipokryzja. Zgodę na swoje zdjęcie po śmierci my, fotoreporterzy wojenni, powinniśmy mieć wpisywaną do umowy.

Po powrocie z wojny do kraju kreował się pan w firmie na bohatera?

Ludzie nie mieli pojęcia, co tak naprawdę robię, i to mnie bolało. Pamiętam, jak w 2003 r. jechałem w batalionie amerykańskich czołgów z Kuwejtu na Irak. Robiłem za psa Szarika. Jechaliśmy gęsiego, 45 czołgów typu Abrams. Gdybym był Irakijczykiem, tobym uciekał – takich batalionów było przecież wiele. Po drugiej stronie przebywał mój przyjaciel, operator kamery z Ukrainy Taras Protsyuk. Pracował obok mnie w biurze, skontaktowałem się z nim dwa dni wcześniej. W Reutersie pokazywaliśmy obraz z obu stron, robiliśmy to samo, musiała powstać rzetelna relacja, by odbiorca mógł wyrobić sobie własny pogląd. Taras śmiał się, powtarzał: tylko nie strzel do mnie z czołgu. No i zginął od pocisku wystrzelonego przez amerykański czołg w stronę hotelu. Strzał trafił precyzyjnie w balkon, z którego filmowali dziennikarze.

Nieszczęśliwy wypadek?

Nie wierzę w żadne wymówki, że to przypadek. Sam widziałem, jak amerykańscy czołgiści trafiali z odległości kilometra w beczkę ustawioną na poligonie. To była próba uciszenia reporterów pracujących po irackiej stronie. Wróciłem do biura i wszyscy przeżywali śmierć Tarasa, nie zdążyłem na pogrzeb. Nikt nie rozumiał, co tak naprawdę się stało. W biurze czułem się zagubiony. Spotykałem dziennikarzy ekonomicznych, sportowych, ludzi z reklamy, marketingu i wszyscy pytali: „I co? Fajnie było? Strzelali?"...

Czuje się pan Polakiem?

Urodziłem się w Nigerii, więcej niż połowę życia spędziłem poza Polską. Zawsze chciałem o sobie mówić, że jestem obywatelem świata o polskich korzeniach, ale czasami, gdy patrzę na to, co dzieje się w kraju, ręce mi opadają i się załamuję. Wolę wszystko obserwować z daleka.

Skąd nazwisko Andrews?

Z książki telefonicznej. Mój tata pracował w Nigerii w czasie wojny biafrańskiej. Został poproszony o zmianę nazwiska, bo Czaplicki było trudne do wymówienia i za bardzo rzucało się w oczy. Wybrał pierwsze z brzegu.

Pana ojciec był najemnikiem?

Tak. Pracował jako chirurg w stopniu podpułkownika armii nigeryjskiej. Służył pod generałem Theophilusem Danjumą, późniejszym ministrem obrony narodowej Nigerii. Przyjaźnili się. Kiedy zaczęła się wojna, moja mama zabrała mnie i brata do Polski, chociaż równie dobrze mogła wyjechać do Anglii. Rodzinę w ogóle mam ciekawą. Babcia od strony mamy urodziła się w Moskwie na Arbacie, z domu nazywała się Fiodorowa-Strasburger. W 1917 r. przyjechała do Polski, gdzie wyszła za Stanisława Hiszpańskiego, potomka słynnego warszawskiego szewca.

Zawsze mieszkał pan w dużych miastach. Teraz osiadł pan na liczącej 65 tys. mieszkańców wyspie Tobago.

I bardzo się cieszę, że nie jestem w Europie czy Stanach Zjednoczonych, ale właśnie na Karaibach. Stąd jest daleko do wszystkiego. Zawiesiłem aparaty na kołku, zostałem dozorcą, a moim głównym zajęciem jest koszenie trawy, malowanie i sprzątanie. Nie mam żadnych planów, jest mi tu bardzo dobrze. Czyszczę dom, zajmuję się gośćmi, którzy wynajmują u mnie apartamenty, czasami zaproszą mnie na grilla i piwo.

Interesuje pana to, co dzieje się na świecie?

Denzel Washington powiedział genialne zdanie: Jeżeli nie czytasz gazet, jesteś niedoinformowany; jeśli czytasz, ktoś wprowadza cię w błąd. Ja coś tam czytam, ale telewizora nie mam. Wystarcza mi internet, staram się znaleźć złoty środek między CNN, BBC, Al-Dżazirą, mediami rosyjskimi. Na wszystko patrzę przez grube okulary i jestem trochę przerażony.

Czym?

Boję się, że świat idzie w złym kierunku. Napięcie wyczuwa się w Europie, w Stanach Zjednoczonych. Do władzy zostali dopuszczeni ludzie niekonwencjonalni. Rosja ma mocnego lidera, w Stanach jest ktoś, kto sam widzi siebie w takiej roli. Nie wiem, jaki mają plan, nie rozumiem tego, co się dzieje. Jeśli będzie jakiś globalny konflikt, to zacznie się on w Europie Wschodniej, w Polsce, na Ukrainie, Białorusi. To genialny teren, by doprowadzić do starcia. Ucierpią kraje tego regionu, które nie zdają sobie sprawy z zagrożenia, a machają szabelką przed mocarstwami. Jestem pewien, że amerykańskie czołgi mają bardzo szybki bieg wsteczny i w mig nasze tereny opuszczą.

Nie boi się pan, że dorobią panu gębę wariata? Facet uciekł na wyspę i bredzi...

Nie jestem wariatem, tylko może za dużo rzeczy widziałem. Wjeżdżając do Iraku, przyglądałem się motywom, zastanawiałem się, po co ta akcja ma miejsce. Wiele mocarstw potrzebuje bezpieczeństwa energetycznego i zwyczajnie je sobie zapewnia. Ludzie w Europie czy Ameryce mogą nie zdawać sobie z tego sprawy i szukają jakiejś wielkiej ideologii usprawiedliwiającej to wszystko. Mamieni są teatrem kukiełkowym: tu się robi coś, żeby w tle robić coś innego. Na razie chodzi o ropę i złoża minerałów, dzięki którym rozmawia się przez telefony komórkowe. Chodzi o wpływy i zabezpieczenie sobie dostaw energii.

Powiedział pan, że będzie robił zdjęcia ślubne. Proszę wybaczyć, ale to brzmi jak żart.

Chciałbym wreszcie fotografować ludzi, którzy chcą być fotografowani. Wybieram spokój, bo przez tyle lat robiłem zdjęcia ludziom, którzy ich nie chcieli. Niewielu osób się w ogóle o to pytałem, byli też tacy, których zapytać się już nie mogłem. Pokazywanie śmierci to trudna rzecz. Trzeba to robić z godnością. Nigdy nie robiłem zdjęć bezsensownej śmierci, jakiemuś wypadkowi samochodowemu. Flaki na wierzchu były raz, na zdjęciu w Sarajewie, ale dla mnie to wtedy miało sens. Może dlatego, że omal sam tam nie zginąłem. ©?

rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty

Piotr Andrews jest fotografem, pracował m.in. dla Associated Press i Agencji Reutera. Fotografował konflikty w Afryce, Izraelu, Iraku, Afganistanie, Czeczenii, Haiti, krajach byłej Jugosławii i Związku Radzieckiego. Był nominowany do Pulitzera za zdjęcia z masakry w Sarajewie z 28 sierpnia 1995 r.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Często powtarza pan, że każdy ma swoje Sarajewo. Co to znaczy?

Piotr Andrews: Każdy ma jakiś problem, z którym nie do końca potrafi sobie poradzić, a musi z nim żyć. Ktoś jest chory, komuś rozpada się rodzina, ktoś inny ma problemy finansowe.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach