Kate Brown. Czarnobyl. Instrukcje przetrwania czyli jak napromieniowana kiełbasa trafiła na stoły

Przez trzy lata wagony z 317 tonami mrożonego, radioaktywnego mięsa z okolic Czarnobyla błąkały się to tu, to tam, jak zgniłe jajo, którego nikt nie chciał tknąć.

Publikacja: 26.04.2019 17:00

Kate Brown. Czarnobyl. Instrukcje przetrwania czyli jak napromieniowana kiełbasa trafiła na stoły

Foto: Rzeczpospolita

Z początku wytyczne były proste. „Jeśli mięso jest niezdatne, należy wybić i pogrzebać zwierzęta" – rozkazał Ołeksandr Laszko, kierujący akcją likwidacji szkód wywołanych przez katastrofę czarnobylską na Ukrainie. W przeprowadzonej potajemnie operacji sowieccy pastuchowie ruszyli na tereny w promieniu 60 kilometrów od elektrowni w Czarnobylu i spędzili w sumie 50 tysięcy sztuk bydła i trzody. Nie po to jednak, by pogrzebać truchła. Ryczące zwierzęta zapędzono do ubojni zgodnie z nowo zaprowadzonym rozkładem dystrybucji. Zwierzęta z rejonów napromieniowanych trafiły do zakładów mięsnych w skażonych obwodach. Te nieskażone spędzono na place ubojni na terenach nietkniętych opadem. Agrotechnicy z Moskwy rozesłali do rzeźni specjalną broszurę instruktażową na temat przetwarzania skażonego mięsa.

Zgodnie z tymi zaleceniami pracownicy rzeźni mieli dzielić mięso w zależności od stopnia napromieniowania. Przy przerobie należało mielić skażone mięso i po dodaniu doń odpowiedniej ilości czystego surowca produkować kiełbasy. Eksperci od logistyki kryzysowej działali zgodnie z powszechnym pojmowaniem problemu, zgodnie z którym rozcieńczenie skażenia było dobrym rozwiązaniem. Należało więc rozprowadzić napromieniowane mięso jak najszerzej, żeby każdy mieszkaniec rozległych połaci ZSRR nieświadomie spożył jakąś cząstkę tragedii. Pracownikom zakładów mięsnych polecono, by podczas przygotowywania towaru na sprzedaż „znakowali kiełbasę tak jak zawsze".

Według zaleceń specjalnych mięso należało przez kilka minut namoczyć w wodzie, dodać sodę i saletrę, po czym znów sprawdzić poziom radioaktywności. Zakłady mięsne miały wykorzystywać wszystkie tkanki miękkie, oprócz wymion, śledzion, płuc i warg bydła. Kości, kopyta i rogi wymagały dodatkowej kontroli radiologicznej. (...) Wszystkie te staranne wyliczenia z jakiegoś powodu zawiodły. W normalnych okolicznościach ubojnie pracują na najwyższych obrotach późną jesienią. Zakłady mięsne nie planowały nagłego napływu surowca w maju i czerwcu. Kierownicy przedsiębiorstw zwiększali tempo na taśmach produkcyjnych, bo tusze zieleniały w letnim skwarze. Rzeźnicy pospiesznie cięli i rozbierali zwisające z haków ciała ubitych zwierząt. Kryjące włosy pod chustami kobiety raz-dwa zbierały wnętrzności do kadzi na kółkach, które pchały do działu produkcji kiełbas. Wśród robotników kręciła się garstka ludzi z zewnątrz. Dozymetryści, zmobilizowani pod przymusem nauczyciele, byli w tej pracy nowi, przeszli tylko błyskawiczny kurs ustalania radioaktywności mięsa. Celowali licznikami w krążące wokół nich tusze. Dozymetryści mieli niewiele liczników i musieli się nimi dzielić, bo było na nie zapotrzebowanie w całej okolicy. Brodzili w brei z krwi, łoju i kości, czujnie unikając świszczących noży. Podwyższony poziom radioaktywności sprawiał, że i tak fatalne warunki pracy w zakładach mięsnych jeszcze się pogorszyły. Żadne stanowisko nie było już bezpieczne. Kierowcy przewożący zwierzęta tracili odwagę po drugim, trzecim kursie. Wystraszone bydło zostawiało w ciężarówkach radioaktywny ślad, wewnątrz szoferek sięgający 3 mikrosiwertów na godzinę. Widząc wskazania liczników, niektórzy szoferzy z miejsca rzucali robotę – po prostu nawracali ciężarówkami i uciekali.

Dozymetryści przeoczyli część radioaktywnego mięsa. Nadzorcy chłodni źle je cechowali i skażone produkty trafiały na rynek. Gdy w moskiewskich sklepach pojawiła się wysoce radioaktywna kiełbasa i cielęcina, sowiecki minister ochrony zdrowia skorzystał z systemu tajnej łączności, by posłać do Kijowa pilną, wysoce poufną wiadomość: „Prosimy was o podjęcie wszelkich możliwych środków w celu zapobieżenia dostawom takich [radioaktywnych] wyrobów do Moskwy, a jeśli to możliwe, ograniczenia ich wysyłki do Leningradu". Władze Ukrainy zabezpieczyły już własne stoły, wydając zakaz sprzedaży radioaktywnego mięsa w Kijowie przez sześć miesięcy. KGB także zorganizowało zaopatrzenie w żywność z nieskażonych źródeł, objętą „dystrybucją specjalną". Nabywcy z KGB osobiście udawali się do ubojni i wybierali zwierzęta na rzeź. Takie wyroby trafiały do najwyżej postawionych osób z władz, jednostek wojskowych oraz funkcjonariuszy KGB. Naprawdę. Kto mógł, pilnował własnego bezpieczeństwa. (...)

Cóż, kiedy mięso, a szczególnie wołowinę, było w ZSRR niełatwo dostać i bardzo je ceniono. Szczęściarzem mógł się nazwać ktoś, komu udało się kupić go w ciągu miesiąca ponad kilogram. Urzędnicy z Komitetu Państwowego Przemysłu Rolniczego, chcąc uniknąć wybrakowania cennego towaru, wydali następujące polecenie: „By uniknąć spiętrzenia się surowca i zapewnić zakładom mięsnym obwodu żytomierskiego ciągłości pracy, prosimy przekazywać mięso o poziomach przekraczających dopuszczalne do innych obwodów republiki [Ukrainy], do wydziałów kiełbaśniczych tamtejszych zakładów mięsnych. Mięso o poziomie przekraczającym dopuszczalne, oznakowane jako »niepożądane«, również przesyłać do wydziałów kiełbaśniczych innych zakładów".

Niemcy wśród Słowian

I tak oto wciąż zwożono zwierzęta do ubojni. W wielkim kręgu wokół rozerwanego reaktora bydło całe miesiące spędzało na pastwiskach przesiąkniętych radioaktywnymi gazami i skażonym pyłem. W tym czasie zdarzało się, że ludzie doznawali poparzeń radiacyjnych od samego pielenia ogródków. Krowy skubały tę trawę wargami i przełykały, trafiała ona do ich wnętrzności. Rzeźnicy upychali silnie skażone tusze w chłodniach, coraz więcej i więcej, bo z ubojni wciąż spływały kolejne. Z początkiem czerwca w Żytomierzu zalegało już 3500 ton mięsa, we wrześniu ilość ta wzrosła do 6300 ton. Władze w Kijowie kierowały mrożone tusze do chłodni po całej republice. Na Białorusi zakłady mięsne w Homlu w krótkim czasie zgromadziły 16 tysięcy ton. Dyrektor błagał o kolejne chłodnie.

Te zalecenia mogłyby mieć sens, gdyby chłodnie były wyłożone ołowiem i blokowały wydostające się z nich promienie gamma albo gdyby mięso było skażone wyłącznie izotopami o krótkim okresie półtrwania, które uległyby rozpadowi w ciągu paru miesięcy. Cóż, kiedy nie. Chłodnie były standardowe, a izotopy radioaktywne gromadzące się w mięsie należą do trwalszych. (...)

Mrożone tusze zalegały w chłodniach południowej Białorusi i północnej Ukrainy przez długi czas. W następnym roku przybyło więcej mięsa przekraczającego normy, więc władze Białorusi występowały z kolejnymi wnioskami o przenoszenie surowca z zakładów mięsnych w Homlu do innych, w Moskwie czy Leningradzie. Ponieważ prośby te powtarzały się, przypuszczam, że nie otrzymywali zgody.

Spędziłam trochę czasu w Homlu wraz z asystującą mi przy kwerendzie Kacią Krywiczaniną. Homel to miłe miasto – ładne, zamożne, wygodne. Pracowałyśmy z Kacią w tamtejszym archiwum okręgowym i co dzień mijałyśmy lśniące wrota Homelskich Zakładów Mięsnych. Powiedziałam Kaci, że chciałabym odwiedzić to przedsiębiorstwo. Zrobiła duże oczy, słysząc tak głupi pomysł.

– Przecież nikt tam nie będzie chciał z tobą rozmawiać.

Muszę przyznać, że trochę mnie to rozdrażniło. W ciągu tego tygodnia na Białorusi dostałam już trzy mandaty za przekroczenie prędkości, raz odholowano mój wynajęty samochód.

– Mam wrażenie, że Białorusini wiecznie mówią mi, że coś jest niemożliwe – powiedziałam Kaci.

– No pewnie – odparła spokojnie. – Nie bez powodu nazywają nas Niemcami wśród Słowian.

Poniekąd oświeciło mnie to ogólne stwierdzenie. Białoruś jest czysta i uporządkowana na niemiecką modłę. Ulice Mińska są pozamiatane. Budynki są wyremontowane, błyszczą świeżą farbą. Mińsk wygląda raczej jak plan filmowy niż jak miejsce zamieszkania dwóch milionów ludzi. Zauważyłam tam, że malowaniem płotów i zamiataniem chodników zajmują się ludzie w codziennych strojach. Nie wyglądali mi na pracowników służb komunalnych. Zapytałam o to kierowcę taksówki. Odparł, że to bezrobotni, „pasożyty", których posłano do pracy, żeby spłacili swój dług wobec społeczeństwa. Jego zdaniem praca przymusowa była dobrym pomysłem.

Przynajmniej dyktatura na Białorusi to nie bezguście. Nie ma tam wielkich bilbordów z obliczem wspaniałego przywódcy, policja nie rzuca się w oczy (chyba że dojdzie do publicznych protestów jak w roku 2010). Alaksandr Łukaszenka rządzi krajem od roku 1994. Po tym, jak dyskretnie usunął żonę w cień, obecnie podczas oficjalnych wydarzeń towarzyszy mu młody syn, Mikałaj. Zawsze ubrani są dokładnie tak samo, jak brzuchomówca i jego lalka. Większość Białorusinów, z którymi rozmawiałam, popiera swojego dyktatora. Jako przykład tego, co niesie nieskrępowana demokracja, wskazują na swojego sąsiada z południa, Ukrainę, przeżartą korupcją, toczącą wojnę z samą sobą i z Rosją.

Pod powątpiewającym spojrzeniem Kaci zadzwoniłam do zakładów mięsnych, sztandarowego homelskiego przedsiębiorstwa. Zapytałam sekretarkę, czy mogłabym umówić się z kimś z działu public relations, kto odpowiedziałby na moje pytania o skażone wędliny po katastrofie czarnobylskiej. Cisza. Potem prośba o powtórzenie pytania. Kiedy sekretarka zrozumiała wreszcie, o co ją proszę, rozłączyła się szybciej od błyskawicy.

Rozczarowana, obróciłam się do Kaci, która próbowała właśnie zetrzeć z twarzy minę uzasadnionej satysfakcji. (...) Cóż nam pozostało? Wróciłyśmy do archiwum.

W marcu 1990 dyrektor Kolei Południowo-Zachodnich wysłał do Moskwy szyfrogram. Raportował, że trzy lata wcześniej ktoś wpadł na pomysł rozwiązania problemu radioaktywnego mięsa piętrzącego się w homelskich zakładach mięsnych. W 1987 roku 317 ton mrożonego, radioaktywnego mięsa załadowano do wagonów i wysłano ten wątpliwy dar do republiki Gruzji. Tam dozymetryści stwierdzili promieniowanie emitowane przez ładunek i odrzucili dostawę. Kierownictwo Kolei Północnokaukaskiej podrzuciło te cztery wagony na Koleje Południowo-Zachodnie, gdzie również na kolejnych stacjach odmawiano ich rozładunku.

Przez trzy lata wagony błąkały się to tu, to tam, jak zgniłe jajo, którego nikt nie chciał tknąć. W końcu, bez zezwolenia, odstawiono je na bocznicę w Owruczu, w i tak już nadmiernie obciążonym radiologicznie rejonie północnej Ukrainy. Władze Owrucza zwróciły się do dyrektora składowiska odpadów z Czarnobyla, by przyjął również to mięso jako odpady radioaktywne. Ten odpowiedział, że jest takimi materiałami zawalony po sam dach i nie ma już miejsca na składowanie kolejnych. Wagony przetoczono do miasteczka Poliśke, również silnie skażonego. Pracownicy kolei otoczyli je tam płotem, obwiesili znakami ostrzegawczymi, po czym stały sobie całymi miesiącami na regularnym węźle przetokowym, i promieniowały.

KGB wkroczyło do akcji, kiedy wysiadły agregaty chłodnicze w wagonach, a elektrycy odmówili ich naprawienia. Pracownicy Kolei Południowo-Zachodniej po prostu rzucili robotę. Fotoreporter z gazety cyknął parę zdjęć, ściągając uwagę społeczeństwa na problem zapasów skażonego mięsa.

W końcu, cztery lata po tym, jak zarżnięto nadmiernie napromieniowane zwierzęta, funkcjonariusze KGB dopilnowali zabezpieczenia ich tusz w południowej Białorusi. Miejscem ostatniego spoczynku toksycznego mięsa stał się głęboki, wylany betonem rów.

Skażona pomoc humanitarna

Miło byłoby móc stwierdzić, że w innych branżach przemysłu przetwórstwa żywności i rolnictwa zachodniej części Związku Sowieckiego z katastrofą uporano się lepiej. Niestety, przemysł mleczny, zbożowy, przetwórstwo owoców i warzyw także borykały się z podobnymi, przerastającymi je problemami, kiedy władze sanitarno-epidemiologiczne starały się zadbać o wyżywienie ludności i zarazem o wykonanie założonych planów rocznych.

Inspektorzy jakości pożywienia wkrótce przekonali się, że skażeniu uległo praktycznie wszystko: mleko, jagody, jajka, ziarno zbóż, szpinak, grzyby. Nawet herbata sprowadzana aż z Gruzji przekraczała normy podwyższone z powodu katastrofy. Podobnie jak to było z mięsem i wełną, sowieccy decydenci nie byli skorzy do pozbywania się skażonych ziemiopłodów, wydawali więc kolejne instrukcje, znów bardzo szczegółowe, dotyczące przetwarzania radioaktywnych produktów rolniczych. Skażone mleko należało proszkować lub przerabiać na masło bądź krówki. Napromieniowane buraki miały zostać wykorzystane jako pasza dla zwierząt, skażone ziemniaki przerobione na krochmal, ze wzbogaconych izotopami owoców miękkich miały powstać przetwory, a przekraczające normy warzywa szły na pastę. Produkty przetworzone miały być następnie magazynowane miesiącami albo i latami, do czasu rozpadu najbardziej niebezpiecznych izotopów.

Nie tylko Sowieci uparcie pragnęli sprzedawać skażoną żywność. Opad radioaktywny z Czarnobyla, nierównomiernie rozprzestrzeniający się po Europie, szczególnie obficie spadł na Grecję. Greccy rolnicy żęli zboże przesiąknięte czarnobylskimi izotopami i w ilości 300 tysięcy ton wyeksportowali je do Włoch. Włosi odmówili przyjęcia tej pszenicy. Grecy nie zamierzali zabierać jej z powrotem, „w obawie przed reakcją greckich hurtowników". Między śródziemnomorskimi sąsiadami rozpętała się wojna handlowa. Ostatecznie Europejska Wspólnota Gospodarcza zgodziła się kupić skażone zboże. Po wymieszaniu z czystym ziarnem zostało ono przekazane do Afryki i NRD jako „pomoc humanitarna".

W ZSRR mleko było szczególnie ważne, bo pojono nim dzieci, a bardzo łatwo ulega ono skażeniom. Izotopy radioaktywne gromadzą się w trawach. U pasących się krów te radionuklidy trafiają prosto do mleka. Względnie niski poziom radioaktywności w glebie ulega biologicznemu zwielokrotnieniu i w mleku pojawiają się już dawki szkodliwej wielkości. Już po dwudziestu czterech godzinach od spożycia skażonej trawy krowy dają radioaktywne mleko. Planiści gospodarczy mieli rozwiązanie i dla tych problemów. Sowiecki Komitet Państwowy Przemysłu Rolniczego nakazał zamknięcie pasących się swobodnie zwierząt w oborach, klatkach czy kurnikach. Instrukcje wskazywały, że mięso będzie mniej skażone, jeśli bydło zamknie się pod dachem i przez kilka miesięcy przed ubojem będzie się je karmić koncentratami paszowymi. Krowy mleczne, karmione czystym sianem w okresie laktacji, będą dawać mniej skażone mleko. Połowę terenów rolnych na Polesiu, rozpościerającym się na południu Białorusi i północy Ukrainy, stanowiły pastwiska – w znacznej części skażone. Nagle okazało się, że białoruscy kołchoźnicy potrzebują 850 tysięcy ton paszy rocznie, by wykarmić pozamykaną w oborach trzodę. Dyrektorzy kołchozów słali pisma do Komitetu Państwowego Przemysłu Rolniczego, domagając się pasz. Dostawy były skąpe, więc uderzali wyżej, śląc pilne telegramy do Politbiura.

By pomieścić zwierzęta wypasane dotąd na łąkach, dyrektorzy wypisywali zamówienia na budowę setek metrów kwadratowych nowych obór. Planowali zabudowywanie całych hektarów gruntów cieplarniami, gdzie rosłyby warzywa szklarniowe, zabezpieczone przed niesionymi wiatrem pyłami i skażoną glebą. Zamówienia te wydano w tym samym czasie, kiedy państwowe przedsiębiorstwa budowlane na wyścigi budowały nowe miejscowości dla 120 tysięcy kołchoźników wysiedlonych z trzydziestokilometrowej Strefy Wykluczenia. Nim powstały obory, minęły lata. Przez ten czas agronomowie dopracowywali tymczasowe metody odkażania mleka. W broszurkach z instrukcjami zaroiło się od wzorów chemicznych, wykresów, schematów. (...) Nawet gdy dzięki tym nowym, kosztownym procedurom udawało się kontynuować produkcję rolną, filtry wyłapywały tylko ułamek skażeń.

W roku 1986 jedna trzecia mleka z trzynastu rejonów Ukrainy nie mieściła się w normach podwyższonych wskutek katastrofy. Ołeksandr Tkaczenko z ukraińskiego Komitetu Państwowego Przemysłu Rolniczego wydał polecenie skupowania skażonego mleka do przerobu na masło. W ślad za mięsem do magazynów rezerw państwowych trafiło 18,9 tysiąca ton radioaktywnego masła. Wskutek tego pojawił się niedobór mleka do spożycia dla dzieci. Minister Ochrony Zdrowia Ukrainy Anatolij Romanenko wydał polecenie, by mleczarnie zamiast świeżego mleka dostarczały społeczeństwu produkt sproszkowany.

Autorka jest profesorem historii na Uniwersytecie Maryland. Za książkę „Kresy. Biografia krainy, której nie ma", otrzymała m.in. Nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Historycznego im. George'a Louisa Beera. Za „Plutopię. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne" została wyróżniona m.in. Nagrodą im. Ellisa W. Hawleya i Nagrodą im. Alberta J. Beveridge'a.

Książka Kate Brown, „Czarnobyl. Instrukcje przetrwania", przeł. Tomasz Gałązka, ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2019

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Z początku wytyczne były proste. „Jeśli mięso jest niezdatne, należy wybić i pogrzebać zwierzęta" – rozkazał Ołeksandr Laszko, kierujący akcją likwidacji szkód wywołanych przez katastrofę czarnobylską na Ukrainie. W przeprowadzonej potajemnie operacji sowieccy pastuchowie ruszyli na tereny w promieniu 60 kilometrów od elektrowni w Czarnobylu i spędzili w sumie 50 tysięcy sztuk bydła i trzody. Nie po to jednak, by pogrzebać truchła. Ryczące zwierzęta zapędzono do ubojni zgodnie z nowo zaprowadzonym rozkładem dystrybucji. Zwierzęta z rejonów napromieniowanych trafiły do zakładów mięsnych w skażonych obwodach. Te nieskażone spędzono na place ubojni na terenach nietkniętych opadem. Agrotechnicy z Moskwy rozesłali do rzeźni specjalną broszurę instruktażową na temat przetwarzania skażonego mięsa.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów