Kulturowo bliscy Niemcom

Polakom w Niemczech nikt nie zabiera ich tożsamości. Dlaczego więc w codziennym życiu dawno już zostali wchłonięci przez społeczeństwo zachodnioeuropejskie?

Publikacja: 24.02.2018 23:01

Liczba Polaków w Niemczech rosła błyskawicznie w czasie industrializacji. Na zdjęciu emigranci z Pol

Liczba Polaków w Niemczech rosła błyskawicznie w czasie industrializacji. Na zdjęciu emigranci z Polski w Holzminden w Dolnej Saksonii, 1918 rok

Foto: Foka/Forum

Kiedy zabrałem się do lektury książki niemieckiego historyka Petera Olivera Loewa na temat dziejów Polaków w Niemczech, przypomniały mi się listy Jakuba Burkhardta do Fryderyka Nietzschego, w których ów słynny historyk sztuki lekkim piórem dystansuje się od patosu niepokornego, ezoterycznie i apokaliptycznie natchnionego filozofa-proroka. Burkhardta nie interesowało „wielkie koło historii świata i kosmosu" (czyli „Weltgeschichte"). Twierdził on, że pragnie tylko wykształcić dobrych nauczycieli historii. Zdradzał im tajemnice warsztatu historyka i przygotowywał ich do pracy w szkole. W każdym razie Burkhardt nie lubił tego patetycznego, mesjanistycznego pojęcia „Weltgeschichte", którym z kolei Nietzsche był niezmiernie zafascynowany.

Loew, urodzony w 1967 roku, to nie tylko historyk i autor wielu monografii poświęconych przede wszystkim trudnym polsko-niemieckim losom i mitom Gdańska, ale także tłumacz (zna wyśmienicie język polski) oraz wicedyrektor Niemieckiego Instytutu Polskiego w Darmstadt. Podjął się dość trudnego zadania, ponieważ książka jego, opatrzona również w polskiej wersji językowej prowokującym tytułem „My niewidzialni. Historia Polaków w Niemczech", jest jednym z pierwszych kompendiów dziejów emigracji polskiej na terenie Niemiec.

Zaczęło się od księżniczek

Autor zaczyna swoją opowieść we wczesnym średniowieczu i kończy ją w najnowszych czasach. Loew stwierdza już we wstępie: „żadna inna nie-niemiecka grupa ludności nie przebywała tak licznie i tak długo – w zasadzie od średniowiecza – w Niemczech". Przy czym trzeba też dodać, że Loew nie koncentruje się tylko i wyłącznie na emigranckich losach rdzennie polskich rodzin, a jego holistyczna perspektywa jest jak najbardziej prawidłowa: „Trzeba też zaznaczyć, że Polak nie oznacza automatycznie katolik. Prócz protestanckich Mazurów byli jeszcze polscy żydzi, przemieszczający się w obrębie Prus albo też przybywający do Niemiec z zagranicy". Ta kulturowo-etniczna polifonia dotyczy oczywiście również polskojęzycznych mieszkańców Śląska czy też Galicji na przykład w czasie zaborów i ekspansji państwa pruskiego. Loew nie zapomina też o Żydach, którzy czuli się blisko związanymi z kulturą polską, jak chociażby Róża Luksemburg, która listy miłosne do swego kochanka Leona Jogichesa pisała po polsku.

Polsko-niemieckie stosunki nigdy nie były łatwe, ale... zaczęły się baśniowo: „Od X do XIII wieku wiele niemieckich księżniczek wyszło za władców z dynastii Piastów". Do dziś słynne jest też „wesele w Landshut", czyli zaślubiny Jadwigi Jagiellonki z księciem Bawarii-Landshut Jerzym Bogatym w 1475 roku. Cesarz Fryderyk III był mistrzem ceremonii i można śmiało powiedzieć, że uczestniczyła w niej cała Europa: przyjechały setki arystokratów, a orszak królewny Jadwigi liczył około 10 tysięcy osób. Niemniej jednak to handel był od zarania dziejów głównym zajęciem obu sąsiadów. Lipsk przyciągał kupców z całej Europy, również z Polski.

Początki polskiego osadnictwa na terenach niemieckich miały miejsce przede wszystkim na Śląsku i Mazurach: „Nieurodzajne ziemie mazurskie, porośnięte lasami i poprzecinane jeziorami stały się matecznikiem polskich luteranów, zamieszkujących aż do XVII wieku tereny Ełku, Pisza, Węgorzewa i Szczytna". Natomiast w Berlinie i Dreźnie można było spotkać, mieszkających tam na stałe lub przez pewien okres, przedstawicieli polskich elit: „Biskup warmiński i pisarz Ignacy Krasicki (1735–1801) od momentu aneksji Warmii przez Prusy w 1772 roku wiele czasu spędzał w Berlinie i Poczdamie". W Dreźnie królował Józef Ignacy Kraszewski, genialnie płodny pisarz, europejski prototyp George'a Simenona. Warto wspomnieć przy tej okazji, iż to właśnie w Dreźnie mieszka i pracuje obecnie wyśmienity slawista i znawca dzieła Kraszewskiego, prof. Christian Prunitsch. Lipsk, który szczycił się swoim kosmopolityzmem, jawił się jako otwarte i wygodne do codziennego życia miasto nie tylko dla polskich żołnierzy w służbie saskiej, ale również dla polskiej emigracji. W tym kontekście należy przypomnieć dwa słynne nazwiska: Józefa Aleksandra Jabłońskiego, założyciela Societas Jablonoviana, towarzystwa naukowego w XVIII-wiecznym Lipsku, oraz Jana Henryka Dąbrowskiego, który służył w saskiej armii oraz w napoleońskich Legionach Polskich. Dąbrowski dorastał, nawiasem mówiąc, w Hoyerswerdzie – mieście późniejszej enerdowskiej pisarki Brigitty Reimann oraz rasistowskich ataków w 1991 roku.

Tania siła robocza

Saksonia była atrakcyjna nie tylko dla polskich elit: „Zapotrzebowanie na sezonową siłę roboczą w rolnictwie wynikało z coraz intensywniejszych metod uprawy (...). Głównym celem migracji sezonowej była początkowo pruska prowincja Saksonia (...), dlatego też mówiło się o wyjazdach »na saksy«". XIX wiek polskiej emigracji w Niemczech najlepiej chyba charakteryzują dwa pojęcia: Polenbegeisterung – czyli słynna fala entuzjazmu dla sprawy polskiej i polskich emigrantów po powstaniu listopadowym 1830–1831, oraz kulturkampf Bismarcka – czyli walka kulturowa w ramach narodowej emancypacji i sekularyzacji państwa pruskiego. „Sprawa polska" wywoła jednak tylko jeszcze jeden raz krótki entuzjazm w 1846 roku, po próbie powstania w Poznaniu. W 1832 roku, przed zamkiem w Hambach natomiast entuzjastycznie świętowane i przeprowadzone na rzecz wolności i demokracji demonstracje Niemców wspólnie z Polakami, emigrantami po powstaniu listopadowym, przybliżyły znacznie oba narody. Na horyzoncie pojawiła się nadzieja, że Kant się nie mylił i że Europa zjednoczonych narodów nie jest utopią. Polskim politykom, powstańcom i emigrantom nie udało się niestety przekonać niemieckich parlamentarzystów, obradujących w 1848 roku w kościele Świętego Pawła we Frankfurcie nad Menem, iż Polska powinna stać się jak najszybciej suwerennym państwem.

Loew, opisując masowe zarobkowe emigracje Polaków pod koniec XIX i na początku XX wieku, przede wszystkim do zbiorów buraka cukrowego i ziemniaków oraz do pracy w kopalniach Zagłębia Ruhry, dociera jednocześnie do źródeł niemieckiego nacjonalizmu: „Nie kto inny jak młody Max Weber (...) podjął (...) próbę wykazania, że »braki ludzkie« na wschodzie wynikają nie z odpływu Niemców na tereny atrakcyjniejsze pod względem ekonomicznym, lecz ich »wypierania« przez tanią polską siłę roboczą". Polscy robotnicy sezonowi przyjeżdżali do pracy na teren państwa pruskiego z zaboru austriackiego lub rosyjskiego, ale mieli też na obczyźnie swoich obrońców, na przykład w osobie Juliana Marchlewskiego, socjalisty, który przez pewien okres mieszkał w Niemczech i pisał artykuły do gazet niemieckich o ciężkim losie swoich rodaków; Loew cytuje jego artykuł z „Leipziger Volkszeitung": „Miliony ludzi stały się nomadami bez ojczyzny, jedynie kilka zimowych miesięcy spędzają w rodzinnych wioskach".

Jak szybko wzrastała liczba Polaków lub polskojęzycznych emigrantów w Niemczech w okresie industrializacji, widać najlepiej na przykładzie Zagłębia Ruhry: w 1861 roku w tym regionie przebywało zaledwie 16 Polaków, a przed rozpoczęciem I wojny światowej statystyki mówiły o 457 tys. osób z Polski – w tym Mazurów, czyli przybyszów wyznania protestanckiego. Na stałe wpisali się oni w krajobraz kulturowo-historyczny klasycznych miast Zagłębia Ruhry, takich jak Recklinghausen, Gelsenkirchen czy Bochum lub Essen, gdzie do dziś można znaleźć ich ślady: w polsko brzmiących nazwiskach lub też w architekturze, czyli w byłych dzielnicach polskich robotników. I to właśnie w tych miastach powstawały związki Polaków, zaczynała budować się polityczna świadomość proletariatu, dojrzewała asymilacja z niemiecką społecznością, choć powoli i z pewnym niedowierzaniem obu stron. Zupełnie inaczej wyglądało to w Berlinie – w Reichstagu zasiadywała polska szlachta, na przykład Ferdynand Radziwiłł, który był polskim posłem.

Hłasko się boi, Gombrowicz szydzi

Około 150 stron, czyli więcej niż połowa książki Loewa, poświęconych jest historii polskiej emigracji w Niemczech XX wieku. Dowiadujemy się, że Stanisław Moniuszko studiował w Berlinie oraz o tym, że Stanisław Przybyszewski upijał się z Augustem Strindbergiem w słynnym berlińskim lokalu Pod Czarnym Prosiakiem, niestety zniszczonym podczas II wojny światowej. O Polakach w Berlinie Loew mógłby rozpisać się na następnych stu stronicach, ponieważ to jednak wiek XX najbardziej zaważył na losach Polaków i Żydów z Polski w Niemczech. Okres ten wypełniało wszystko: przyjaźń, nienawiść, totalna zagłada i pomoc: „Deportacja żydów polskich była – jak to ujął historyk Jerzy Tomaszewski – »preludium Zagłady«", pisze Loew, i chodzi oczywiście o deportowanych z Trzeciej Rzeszy.

Historyk z Darmstadt nie unika trudnych tematów, również tych często jeszcze do dziś niechętnie poruszanych w pewnych kręgach, jak na przykład tematu historii Polaków w Wehrmachcie. O czasach współczesnych czyta się najtrudniej, bo niemalże każdy Polak miał babcię lub dziadka, którzy byli na przymusowych robotach w Niemczech czy osadzeni zostali w różnych obozach na terenie Rzeszy. Po wojnie „dziesiątki tysięcy dipisów (osób, które po wojnie pozostały poza swoim państwem – red.), w tym wielu Polaków, zostało zatrudnianych w służbach wartowniczych brytyjskich i amerykańskich". Loew wspomina także o Tadeuszu Borowskim, który w 1946 roku mieszkał w Monachium i wpatrywał się w twarze Niemców na ulicach, zastanawiając się, czy to twarz ofiary czy raczej zbrodniarza.

Monachium stało się miastem ważnym w kontekście polskiej emigracji literackiej: mieszkał tam ze swoją żoną Józef Mackiewicz, który nie miał łatwego życia na emigracji, czy też Tadeusz Nowakowski, autor powieści „Obóz Wszystkich Świętych", który przez wiele lat pracował w radiu Wolna Europa. Przyjazd Marka Hłaski to już jakby następna fala emigracji polskich pisarzy w RFN. Mimo że wziął ślub z niemiecką aktorką Sonją Ziemann, Niemcy Zachodnie były dla Hłaski zagadką. Loew cytuje jego „Pięknych dwudziestoletnich": „W Niemczech nie było mi łatwo, kiedy już poprosiłem o azyl i przeszedłem przez wszystkie badania. (...) nie bałem się ich podczas wojny (...); ale przeląkłem się ich naprawdę wtedy, kiedy żyłem tam przez jakiś czas i kiedy zobaczyłem, jak oni żyją: spokojnie, przytulnie i cicho". Na pierwszy rzut oka mogło się Hłasce tak wydawać. Niemniej jednak po cudzie gospodarczym zaczęły się „niemieckie niepokoje". Pierwsze, zainicjowane przez Fritza Bauera procesy oświęcimskie we Frankfurcie nad Menem oraz wyjście studentów i lewicy z Rudim Dutschkem na czele na ulice dużych miast, to zdarzenia, które sprawiły, że Niemcy przestały być „przytulne", w szczególności dla byłych nazistów.

Witold Gombrowicz i Berlin natomiast – to oczywiście osobny rozdział. Loew stwierdza tylko: „Z jednej strony czuł się prawie jak w Polsce, z drugiej – jak na rubieży zachodniego świata: »Ta błyskotka Berlin Zachodni, ostatnia kokieteria luksusowej Europy – za tym pustkowie«", szydzi Gombrowicz.

Kulturowo bliscy

Po lekturze książki pojawia się oczywiście pytanie, jak to jest z tą niewidzialnością Polaków w Niemczech. Czy rzeczywiście każdy z nich ma przy sobie czapkę niewidkę na wszelki wypadek? Przed 1989 rokiem można było rozpoznać Polaków choćby po ubiorze – tak samo zresztą jak mieszkańców NRD. Prawdą wszakże jest, że w Niemczech Zachodnich wtapiali się oni szybko w codzienność „bundesrepublikańskiego" życia. Emigracji postsolidarnościowej natomiast, czyli tej po 1980 roku, trwającej w sumie do 1991 roku, kiedy zniesiono wizy dla polskich obywateli, można zapewne wiele zarzucić, ale na pewno nie brak wiedzy i świadomości historycznej. Emigracji Polaków po 2004 roku i przede wszystkim po 2011 roku do Niemiec nie wolno natomiast porównywać z wcześniejszą falą emigracji, ponieważ członkostwo w Unii Europejskiej wyzwoliło w pewien sposób młodych Polaków z obowiązku noszenia ciężkiego bagażu historycznego i z poczucia bycia Europejczykiem z tej gorszej, biedniejszej części Europy, w której panowały reżimy komunistyczne. Dla tych najmłodszych obywateli „na emigracji" opowieści o staniu w kolejce po wizę do RFN, o praktykach studenckich w fabrykach byłej NRD, gdzie często dochodziło do konfliktów między Polakami i Niemcami, lub o prywatnym handlu z Niemcami Wschodnimi (ach, te słynne „farelki"!) są tylko legendami i mitami, na pewno też nierzadko historycznym wyzwaniem w poszukiwaniu prawdy.

Główna teza Loewa brzmi więc następująco: „Ich niewidzialność wynika z kilku czynników: mimo wszelkich różnic przybysze z Polski są jednak kulturowo bliscy Niemcom. Wiele odmienności, tak chętnie podkreślanych, przy bliższym oglądzie okazuje się jedynie wymyślonymi konstruktami, wynikającymi z takiej, a nie innej percepcji siebie i obrazu drugiej strony. Ponadto duża różnorodność Polaków jako grupy sprawia, że nie tworzą większych skupisk mówiących jednym głosem. Skłonność do występowania jako zbiorowość i domagania się określonych praw czy publicznego komunikowania swojego punktu widzenia jest wśród Polaków niewielka nie tylko dlatego, że są słabo zorganizowani, ale również dlatego, że nie bardzo mają o co walczyć". Polacy są widoczni w Niemczech rzeczywiście tylko tam, gdzie zakładają towarzystwa i związki różnej maści. W codziennym życiu dawno już zostali wchłonięci przez społeczeństwo zachodnioeuropejskie, każdy w swoim zawodzie oczywiście, w swojej świadomości kulturowo-historycznej i przynależności socjalno-ekonomicznej, ponieważ również w Niemczech istnieje polski prekariat, jak w każdym innym kraju zresztą.

Przede wszystkim jednak Polacy wydają się w Niemczech „nieśmiertelni", gdyż wciąż przyjeżdżają reprezentanci nowych generacji, sezonowo lub na stałe. A debaty, czy Polacy są w Niemczech mniejszością etniczną, zapewne nigdy się nie skończą. Faktem jest, że nikt im nie zabiera ich tożsamości, ale też i nie przeszkadza w roztopieniu się w wielobarwnym społeczeństwie Niemiec. To również jedna z tez Loewa, które charakteryzuje wyjątkowa trafność. Autor nie jest stronniczy, nie koncentruje się na przeróżnych niechęciach do kogokolwiek. Dlatego na pewno warto tę książkę przeczytać.

Autor jest polsko-niemieckim pisarzem i poetą. Ostatnio opublikował zbiór esejów „Kosmopolska i Kosmopolacy. W poszukiwaniu europejskiego domu"

Peter Oliver Loew, „My Niewidzialni. Historia Polaków w Niemczech", Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2017, przekład: Justyna Górny

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Kiedy zabrałem się do lektury książki niemieckiego historyka Petera Olivera Loewa na temat dziejów Polaków w Niemczech, przypomniały mi się listy Jakuba Burkhardta do Fryderyka Nietzschego, w których ów słynny historyk sztuki lekkim piórem dystansuje się od patosu niepokornego, ezoterycznie i apokaliptycznie natchnionego filozofa-proroka. Burkhardta nie interesowało „wielkie koło historii świata i kosmosu" (czyli „Weltgeschichte"). Twierdził on, że pragnie tylko wykształcić dobrych nauczycieli historii. Zdradzał im tajemnice warsztatu historyka i przygotowywał ich do pracy w szkole. W każdym razie Burkhardt nie lubił tego patetycznego, mesjanistycznego pojęcia „Weltgeschichte", którym z kolei Nietzsche był niezmiernie zafascynowany.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami