Ja udawałam francuską turystkę, zaspaną i zagubioną, która jechała z Berlina Wschodniego do Pragi, tranzytem przez Polskę. Jako obywatelka jednego ze zwycięskich krajów w drugiej wojnie światowej nie potrzebowałam niemieckiej wizy, a czeską tranzytową dostałam za kilka dolarów, utrzymując, że jadę z Berlina do Warszawy tranzytem przez Pragę. W pociągu nikt na mnie specjalnie nie zwracał uwagi. Wschodnioniemieckie psy obwąchały najpierw każdy wagon, potem każdy przedział, potem weszli polscy żołnierze z Wojsk Ochrony Pogranicza i bez kłopotu wbili mi wizę tranzytową po moich słowach „France (z akcentem na e), transit, Praha". Potem przeszli celnicy, sprawdzili mój paszport z wizą i poszli ponuro dalej. Ponuro, bo wtedy, w PRL-u nikt się nie uśmiechał. Nie, że życie było takie straszne, ale tego się nie robiło. Mówiło się nawet, że ktoś „uśmiecha się jak głupi do sera". Uśmiechanie się mogło uchodzić za podejrzane i ten pogląd pokutuje chyba aż do dziś. Wystarczy spojrzeć na jakiekolwiek twarze w telewizji czy w autobusie.