O czym mowa? O projekcie zmian prawnych dotyczących definicji gwałtu. Posłanki Lewicy (Anna Maria Żukowska, Joanna Senyszyn, Paulina Matysiak i Anita Kucharska-Dziedzic) przedstawiły do konsultacji projekt zmiany definicji gwałtu, a konkretniej – dopisania do polskiego prawa jeszcze jednego elementu. Jak dotąd karze podlega ten, „kto przemocą, groźbą bezprawną lub podstępem doprowadza inną osobę do obcowania płciowego", a posłanki lewicy zaproponowały, by podlegał jej także ten, „kto nie uzyskał wyraźnej i świadomej zgody na kontakt seksualny".

Ich zdaniem jest to zgodne z konwencją stambulską, którą podpisała Polska. A ja, choć akurat ze wspomnianą konwencją nie zawsze mi po drodze, taką zmianę wspieram. Dlaczego? Tak się bowiem składa, że po pierwsze, utrudni ono orzekanie na korzyść gwałcicieli w oparciu o tezę, że ofiary za mało spektakularnie się broniły. Po drugie, ograniczy możliwości wykorzystywania seksualnego kobiet. Oczywiście prawo musi być jednoznaczne i ma podlegać normalnym interpretacjom, ale nie widzę nic zdrożnego w tym, żeby taką zmianę wprowadzić.

Tyle że nagle okazało się, że dość oczywista sprawa, jaką jest to, że do aktu seksualnego trzeba zgody (świadomej) dwóch osób – stała się jakimś potężnym problemem. Na moim profilu facebookowym natychmiast pojawili się panowie, którzy przekonywali, że teraz to już żaden normalny facet nie zdecyduje się na seks z kobietą, bo zawsze może zostać oskarżony. No, chyba że z prostytutką, jak mi napisał pewien pan, nie wiedząc, że jestem też zwolennikiem feministycznego rozwiązania, jakim jest karanie klientów prostytutek. Inni – w tym kobiety – opowiadali o tym, że nie mogą się na to zgodzić, bo to będzie oznaczać zakazanie nawet flirtu czy podrywania, a jeszcze inni zaczęli pytać, czy od teraz będzie potrzebna potwierdzona notarialnie zgoda na akt seksualny, jeśli nie na zwykły pocałunek nawet. Cóż, może mam jakieś dziwne zasady, ale zawsze wydawało mi się, że i na pocałunek, i na akt seksualny, i wreszcie na jakiekolwiek relacje potrzebna jest świadoma zgoda obu osób. Niechciany, odrzucany flirt też nie jest niczym szczególnie sympatycznym, stąd – choć akurat o tym nie ma w projekcie zmian ani słowa – nie widzę powodu, by go szczególnie bronić.

Zadano mi także pytanie, czy mam świadomość, że tego rodzaju oskarżenia mogą być wykorzystywane także przy rozwodach i że mężowie mogą być np. oskarżani o gwałty na żonach. Istnieje wiele innych oskarżeń, które – przez obie strony – są stosowane jako nieczyste chwyty przy rozwodach: dotyczy to wykorzystywania nieletnich, przemocy ekonomicznej i wielu innych kwestii. A jednak nikt nie twierdzi, że dlatego iż ktoś może kłamać przed sądem, należy wykluczyć z systemu prawnego pewne niemoralne i bezprawne zachowania. Sąd jest od tego, by wiarygodność zeznań ocenić, a gwałt w małżeństwie – o czym wielu zdaje się nie wiedzieć lub nie pamiętać – nie tylko istnieje i jest złamaniem prawa, ale także uznany jest za grzech w Kościele katolickim.

Seksualność jest przestrzenią szczególnie wrażliwą, delikatną i jako taka wymaga obrony. A to, że niestety mężczyźni przez wieki wykorzystywali kobiety, stosowali wobec nich przemoc fizyczną, także jest faktem. Nie widać powodów więc, by teraz – gdy mamy świadomość wielu dalekosiężnych skutków wykorzystywania seksualnego, rozmaitych form przemocy – nie zastosować elementów prawa do obrony kobiet czy, szerzej, ofiar gwałtów i napastowania seksualnego. Debata nad skandalami seksualnymi w Kościele (ale przecież nie tylko w nim) uświadamia, jak ważne są takie zmiany. Zmiany, które nie są ani lewackie, ani feministyczne, ale po prostu rozsądne.