W słownych potyczkach Wassermann z Tuskiem ścierały się bowiem dwie wizje państwa. Wassermann nie mogła zrozumieć, dlaczego Tusk – wobec afery, która kosztowała kilkanaście tysięcy Polaków niemal miliard złotych – nie rzucił wszystkiego i nie zaczął ręcznie zarządzać służbami specjalnymi, policją, kontrolą skarbową i różnymi innymi instytucjami, które mogłyby powstrzymać Marcina P. Pokazując zdjęcia pokrzywdzonych w aferze Amber Gold, Wassermann wcielała się w rolę trybuna ludowego nakreślając wizję państwa, w którym dobry władca doraźnie chroni biednych i pokrzywdzonych interweniując to tu, to tam, naprawiając krzywdy i karząc winnych. To państwo niczym Izrael króla Salomona, w którym władca nie tylko administruje, ale również – w wolnych chwilach - rozstrzyga najdrobniejsze nawet spory. Państwo oparte nie o instytucje, tylko o walory moralne osoby stojącej na jego czele. Donald Tusk – według Wassermann – tych walorów moralnych był pozbawiony, więc nad państwem nie panował. Politycy PiS nie śpią, bo troszczą się o Polskę – i dlatego mamy dobrą zmianę.

Tusk z kolei wyrażał zdziwienie, że Wassermann, czy jej koledzy z PiS – Bartosz Kownacki i Jarosław Krajewski – oczekują, że on, jako szef rządu, powinien był wyjaśniać aferę Amber Gold na poziomie „operacyjnym”. Tzn. wiedzieć co robiły w tej sprawie poszczególne komórki ABW, komendy policji, kontrolerzy skarbowi, etc. Tusk odpowiadał na takie zarzuty tłumacząc, że premier po to ma podległe mu instytucje, aby w sytuacji kryzysowej były one w stanie podjąć odpowiednie działania. Problemem jest oczywiście to, że w tym przypadku podjęły takie działania za późno i nie ochroniły kilkunastu tysięcy Polaków, którzy zaufali Amber Gold. Ale w takiej sytuacji – w wizji państwa Tuska – należy naprawiać instytucje, a nie zastępować je ludźmi o wysokich walorach moralnych. Dlatego Wassermann z Tuskiem nie byli w stanie się porozumieć. Mówili bowiem o dwóch różnych państwach.

Politycy PiS, oceniając wyniki wyborów samorządowych przekonują, że przegrali wielkie miasta wskutek „oszczerczej propagandy” na temat polexitu, do którego, zdaniem opozycji, PiS prowadzi Polskę. To tłumaczenie atrakcyjne dla PiS – bo sugeruje, że porażka była wynikiem fortelu opozycji, bez którego Patryk Jaki rządziłby Warszawą, a Wassermann Krakowem – ale wydaje się, że znacznie ważniejsze dla porażki PiS w wielkich (i mniejszych) miastach było właśnie to, obserwowane na komisji ds. Amber Gold, zderzenie dwóch wizji państwa. Państwo oparte na instytucjach, o którym mówił Tusk, może być państwem słabym (jeśli instytucje działają nieprawidłowo) i ponosić porażki – jak w sprawie Amber Gold. Ale jest też państwem zapewniającym bezpieczne i przewidywalne ramy funkcjonowania w nim. A to z kolei jest ważne dla mniejszych i większych przedsiębiorców, pracowników międzynarodowych korporacji (którzy chcieliby, aby korporacja taka nie ewakuowała się profilaktycznie ze względu np. na repolonizacyjną retorykę, czy niejasne zmiany w sądownictwie), ale również osób zatrudnionych w usługach, których branże mają się tym lepiej, im spokojniejsza jest sytuacja wokół. Pieniądz lubi milczenie i spokój.

Stąd miasta, w których aspirująca klasa średnia stanowi większy odsetek niż w tzw. Polsce powiatowej (choć to oczywiście pewne uproszczenie), odczuwają obawę przed państwem, o którym mówiła Wassermann. Państwem, które z ognistym mieczem sprawiedliwości wkracza, gdy dzieje się źle, zgrabnie przeskakuje nad normami i procedurami, i wymierza sprawiedliwość tam, gdzie – zdaniem władzy – prawo nie działa właściwie. To wizja państwa atrakcyjna dla tych, którzy czują się poszkodowani, którzy chcą rozliczenia rachunków krzywd, którzy wreszcie czują, że mają zbyt mały udział w narodowym bogactwie. W takim państwie bowiem sprawy załatwia się szybko – wystarczy wola władzy, do której dostosowuje się wszystkie inne mechanizmy (konsultacje społeczne? Szkoda czasu). Dlatego PiS wygrał wybory w 2015. I dlatego w 2018 przegrał w miastach.

Problemem PiS-u może być w przyszłości to, że gdy pokrzywdzeni poczują się usatysfakcjonowani ukaraniem aferzystów, redystrybucją bogactwa poprzez programy społeczne (500plus) i nasycą się retoryką o silnym państwie, mogą niepostrzeżenie stać się aspirującą klasą średnią. Robin Hood dotąd jest bohaterem, dopóki biedni, którym rozdaje pieniądze bogatych, są biedni. Kiedy jednak biedni się wzbogacą, jego działalność może zacząć ich niepokoić na tyle, że sami oddadzą go w ręce szeryfa.