Przed laty Wojciech Młynarski napisał piękną, dramatyczną piosenkę „Polska miłość" – opis uczuć współczesnej kobiety. Przypomniała mi się teraz z dwóch powodów. Po pierwsze, Szymon Komasa zatytułował swoją płytę podobnie: „Polish Love Story".
Po drugie, jako członek wielce utalentowanej artystycznie rodziny – syn Giny, wokalistki Spirituals and Gospel Singers, brat reżysera Jana oraz wokalistki i kompozytorki Mary Komasa – może być bardziej kojarzony z piosenką, a nie z operą. Wiele ilustrowanych magazynów przy okazji wydania tej płyty ze zdumieniem skonstatowało, że Szymon Komasa zajmuje się muzyką poważną.
Jest do tego starannie przygotowany po nauce w jednej z najsłynniejszych uczelni świata – Juilliard School w Nowym Jorku. Zdobył kilka nagród na międzynarodowych konkursach wokalnych, ale jest też artystą poszukującym, który porusza się między muzyką dawną a współczesną. I w jednej, i w drugiej szuka jednak możliwości, by pokazać swą osobowość.
W ostatnim roku stworzył w Bytomiu świetną kreację w wydobytej z zapomnienia belcantowej operze „Don Desiderio" Józefa Michała Poniatowskiego, a jednocześnie wziął udział w projekcie spółki Masecki–Młynarski przypominającym przeboje Mieczysława Fogga z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Dysponując podobnie jak on głosem barytonowym, stworzył najbliższe pierwowzorowi interpretacje piosenek Fogga.
Szymon Komasa lubi jednak zaskakiwać, czego przykładem jest ten solowy album. Zdecydowana większość młodych śpiewaków, otrzymawszy szansę nagrania pierwszej płyty, wybrałaby popisowe arie, zestaw operowych szlagierów. On tymczasem skupił się na mniej efektownych pieśniach polskich kompozytorów. Na dodatek większość tych utworów jest nieznana w świecie.