Sprzedał 135 mln albumów, z czego połowę w Ameryce, gdzie jest zarówno, gwiazdą rocka, jak i bardem. Sam podsumował swoje życie w wydanej niedawno autobiografii, która była też kanwą 236 koncertów w liczącym 960 miejsc nowojorskim, Walter Kerr Theatre, najmniejszej przestrzeni, w jakiej zdarzyło się mu występować podczas trwającej cztery dekady kariery.
Jedną z najbardziej intrygujących refleksji, jaką zaowocowały biografia i koncerty, było wyznanie Springsteena, że chociaż wyglądem i estradowym kostiumem stylizował się na zwykłego Amerykanina, tak naprawdę nigdy nie zaznał stałej pracy. Życie zeszło mu na śpiewaniu o Ameryce i Amerykanach. I było to na tyle wiarygodne, że stał się nie tylko idolem mieszkańców Stanów Zjednoczonych, ale – jak na barda przystało – także sumieniem narodu. Rozliczał kolejnych prezydentów z wojen, poczynając od wietnamskiej, a kończąc na tych z epoki walki z terroryzmem.
Ale pozostał sobą. Dawnym chłopakiem z ulicy prowincjonalnego miasteczka, w powyciąganym podkoszulku, podartych dżinsach i kowbojkach. Tacy są też bohaterowie jego piosenek, uwikłani w społeczne konflikty, bezrobotni, z ciężarem moralnym wojny w Wietnamie. Czy tak jak było w piosence skomponowanej do „Ulic Filadelfii”, odrzuceni, chorzy na AIDS.
Grona gniewu
Urodził się w robotniczej rodzinie irlandzkich i włoskich emigrantów. Muzyka była dla niego jedną z niewielu recept na ucieczkę od życia, które nie dawało większych szans. W 1972 r. spotkał się ze słynnym producentem Johnem Hammondem. Ten po przesłuchaniu orzekł, że ma do czynienia z następcą Boba Dylana. Debiutancki album „Greetings From Asbury Park, N.J.” (1973) został zarejestrowany na przedmieściach Nowego Jorku w ciągu trzech tygodni z udziałem pierwszej profesjonalnej grupy Springsteena The E-Street Band. Płyta pokazała, że muzyk okrzyknięty następcą Dylana, różni się od swojego mistrza rockową ekspresją, witalnością.