Obowiązkowy kryzys, który nie nadszedł

17. maraton zaliczony bez strat na ciele i umyśle. I z nowym rekordem życiowym.

Publikacja: 29.09.2015 21:05

Obowiązkowy kryzys, który nie nadszedł

Foto: PAP/Leszek Szymański

Przemysław Wojtasik, 3:18.50

– Startujesz w Maratonie Warszawskim – bardziej stwierdził, niż zapytał pod koniec lipca kierownik działu sportowego „Rzeczpospolitej". – Za trzy dni mam 12-godzinne zawody rowerowe, nie bieganie mi teraz w głowie – próbowałem się wykręcić. – Trzeba napisać relację – ten rozstrzygający dla dziennikarza argument zamknął dyskusję.

Jak trzeba, to trzeba.

O relacji przypomniałem sobie około trzydziestego kilometra. To ważny moment. Wewnętrzny głos podpowiada bowiem – zwolnij. Jeśli ulegniesz pokusie, straty już nie nadrobisz. Pożegnasz się z życiówką i bez większych uniesień doczłapiesz do mety. Dlatego pokusę trzeba odeprzeć. Perspektywa relacji w tym pomogła. Bo co napiszę – że wymiękłem?

Przygotowania w pigułce

Połowa wakacji, do maratonu niecałe dwa miesiące, na przerobienie całego cyklu treningowego nie ma szans. Przejrzałem parę planów treningowych, żaden nie pasuje, trzeba zrobić własny. Od czego zacząć? Niekonwencjonalnie – od zawodów na piątkę. Żeby sprawdzić, co organizm pamięta z biegania. Okazało się, że coś pamięta, 19,26 na przełajowej trasie w rodzinnym mieście (Bydgoszcz!) napoiło optymizmem.

Można więc działać. Fundamenty są, 11 startów zimą w podwarszawskich biegach górskich (tak, tak, pod Warszawą też są górki, niedowiarków zapraszam do Falenicy i Wesołej) i Bieg Rzeźnika w czerwcu powinny ciągle siedzieć w nogach. Wprowadzam więc od razu szybkie odcinki. Rytmy, przebieżki, interwały – jak zwał, tak zwał, byleby się rozkręcić.

Pięć treningów biegowych tygodniowo plus ogólnorozwojówka (bardzo ograniczona i spokojna z powodu zdewastowanego na pływaniu barku – operacja w piątek!). Każdy trening trochę inny – urozmaicenie to podstawa, organizm trzeba zaskakiwać. Do tego regeneracyjne przejażdżki na rowerze (jeśli można uznać za regenerację 70 kilometrów po wojskowym poligonie).

Oczywiście najlepszy trening to start w zawodach. Dlatego biegnę w dwóch półmaratonach. Pod koniec sierpnia w Praskim (w upale) i w połowie września w Jakubowym (na którym okazuje się, że Olsztyn jest pagórkowaty). Ćwiczę równe tempo i taktykę. I maksymalny wysiłek. Z pełną świadomością, że przed 27 września już nie zdążę odpocząć. Trudno, słynnej świeżości w kroku nie będzie.

Do biegania niewiele trzeba. Dopasowany do warunków atmosferycznych strój, zegarek, numer startowy. I coś do jedzenia, chociaż wiem, że na zawodach i tak za dużo nie pojem. Ciężko wchodzi i zakleja się żołądek. Nie ma więc sensu wypychać kieszeni. Na maraton biorę tylko kilka małych żelków do ssania. I obowiązkowo półlitrową butelkę wody. Daje niezależność, polewam się i piję, kiedy chcę. Ale z wodopojów też trzeba korzystać, bo pogoda niemile (jest ciepło, a szybciej się biega w chłodzie) zaskoczyła.

Spokój najważniejszy

Start na swoim terenie, logistykę mam opanowaną. Wiem, ile minut na Stadion Narodowy jedzie tramwaj i gdzie w parku Skaryszewskim jest schowany toi-toi. Pobudka przed szóstą, dwie bułki z miodem. Wszystko idzie zgodnie z planem. O godz. 9 „Sen o Warszawie" i ruszamy.

Największą zaletą maratonu jest to, że nie od razu cierpimy. Na początku biegnie się w znanym z treningów tempie, dalekim od szczytu możliwości. Pierwsza dziesiątka – spokojnie. Najważniejsze nie dać się sprowokować i nie reagować na wyprzedzających. Na razie boli tylko nadwerężony na ostatnim treningu staw skokowy. Druga – też spokojnie. Na półmetku trzeba być w miarę świeżym i chcieć więcej.

Na trzeciej dziesiątce sytuacja zaczyna się komplikować. Pulsuje coś w kręgosłupie, sztywnieją barki, pojawiają się pierwsze pęcherze i otarcia. Po 30. kilometrze pojedyncze dolegliwości sumują się i mamy tzw. całościowe zmęczenie materiału. Jedno jest pewne – trzeba biec szybciej albo przynajmniej tak samo jak wcześniej. I wtedy robi się „najprzyjemniej". Pluję i smarkam na koszulkę, bo nie mam siły dalej. Wodę trzymam długo w otwartych ustach (upodabniając się do pelikana), bo nie jestem w stanie od razu jej przełknąć. Wydaję nieartykułowane dźwięki. I biegnę przed siebie. Nie napawam się panoramą Starówki, nie podziwiam uroków Starej Pragi. Widzę kawałek szosy i plecy szybszych ode mnie.

Nie każdy tak ma. Wielu biega z fasonem, przesyła pozdrowienia, zatrzymuje się przy znajomych, rozmawia przez telefon. Na metę wbiegają z uśmiechem, gotowi do fotki na fejsa.

Próżne oczekiwanie

Stan zniechęcenia i utraty motywacji, najcięższy, przełomowy moment – tak „Słownik języka polskiego" definiuje kryzys. Zna go każdy biegacz. Na maratonie obowiązkowy. To już nie wewnętrzny głos namawiający do zwolnienia – to niemoc, w języku maratońskim zwana ścianą. Czasami przychodzi znienacka, czasami ostrzega wcześniej. Sposoby na zwalczenie są różne: rozmowa z innym cierpiętnikiem, doping kibiców, coś na ząb, dosadna samokrytyka. Często nic już nie pomaga.

Kryzysu spodziewałem się też w niedzielę. Czekałem na niego aż do Stadionu Narodowego. Ale nie przyszedł. Nie napiszę więc, że wymiękłem. Ale może trzeba było pobiec szybciej?

Przemysław Wojtasik, 3:18.50

– Startujesz w Maratonie Warszawskim – bardziej stwierdził, niż zapytał pod koniec lipca kierownik działu sportowego „Rzeczpospolitej". – Za trzy dni mam 12-godzinne zawody rowerowe, nie bieganie mi teraz w głowie – próbowałem się wykręcić. – Trzeba napisać relację – ten rozstrzygający dla dziennikarza argument zamknął dyskusję.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Lekkoatletyka
Igrzyska na szali. Znamy skład reprezentacji Polski na World Athletics Relays
Lekkoatletyka
Mykolas Alekna pisze historię. Pobił rekord świata z epoki wielkiego koksu
Lekkoatletyka
IO Paryż 2024. Nike z zarzutami o seksizm po prezentacji stroju dla lekkoatletek
Lekkoatletyka
Memoriał Janusza Kusocińskiego otworzy w Polsce sezon olimpijski
Lekkoatletyka
Grozili mu pistoletem i atakowali z maczetami. Russ Cook przebiegł całą Afrykę