Jedną z nich jest historia pewnego bardzo znanego zakonnika, zasłużonego, ewangelizującego tłumy, który postanowił podzielić się ze swoimi wirtualnymi wiernymi (a czasem nawet wyznawcami) informacją, że idzie na wybory po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat i zagłosuje na kandydata X. Gdy na jego głowę posypały się gromy, przeprosił, ale z poparcia się nie wycofał.
Inni duchowni pospieszyli z zapewnieniami, że oni to nigdy by na tego kandydata nie zagłosowali, chyba że mieliby do wyboru tylko jego albo kandydata Z.
Chwilę potem pewien duchowny z pięknej diecezji związanej ze św. Józefem postanowił podzielić się z wiernymi swoimi opiniami na temat sceny politycznej i oznajmić, że sam głosowałby na polityka Y, bo wszyscy inni to, w uproszczeniu, samo zło. Efekt był taki, że część wiernych wyszła ze świątyni i, jak można się było spodziewać, zadzwoniła do mediów. Znowu zaczęła się burza.
Ten felieton nie będzie jednak o tym, że księża nie powinni głosić takich kazań ani wykorzystywać ewangelizacyjnych narzędzi do robienia polityki. To jest bowiem dość oczywiste. Polityka jak mało która dziedzina dzieli, i to często w poprzek poglądów religijnych; sam zdrowy rozsądek powinien więc podpowiadać duchownym, by nie wykorzystywali ambony do mówienia rzeczy, które nie są związane z religią, a dzielą o wiele bardziej niż ona. Ksiądz powinien wiernych jednoczyć, a jeśli już dzielić, to stosunkiem do Ewangelii, a nie do kandydata X, Y czy Z.