Trwa dyskusja o projekcie zmian w ustawie o świadczeniu usług elektronicznych. Chodzi w nich chyba o to, by na danym portalu nie było swego rodzaju cenzury. To osiągalne? Czy tylko pobożne życzenia? Zwykła redakcja odrzuca część tekstów i nie musi się z tego tłumaczyć.
Tak, dokładnie takie mam wrażenie – proponuje się, żeby każdy mógł wypisywać w komentarzach, na forach, w postach itp. co tylko zechce. Co więcej, proponuje się też brak ograniczeń w dostępie do tych treści (w czytaniu). Moim zdaniem to zwyczajnie nieosiągalne, ponieważ dostawcy usług społeczeństwa informacyjnego to przedsiębiorcy, którzy świadczą usługi w internecie. Kartkę papieru, na której piszę, ktoś musi wyprodukować; płot, na którym bazgrzę, ktoś musi postawić – podobnie jest z internetem: ktoś musi stworzyć i utrzymywać portal, na którym chcę komentować, ktoś musi mi zapewnić dostęp do internetu. Nie robi tego państwo, ale prywatni przedsiębiorcy. Obawiam się więc, że założenia autorów projektu mogą się nie ziścić. Nie pomoże tu nawet poddanie zagranicznych dostawców polskiemu prawu – skutek będzie taki, że będą musieli podjąć decyzję, czy udostępnić swoje usługi Polakom czy nie.
Anna Streżyńska, minister cyfryzacji, zapewnia, że nie ma zamiaru ograniczać niczyjej wolności w internecie. Przeciwnie, chce zagwarantować internautom i wydawcom swobodę wypowiedzi przy jednoczesnym poszanowaniu ich praw w sieci. Jak te słowa rozumieć? Swoboda jednych internautów, a prawa innych?
Przede wszystkim trudno w tej chwili mówić o projekcie. Mamy raczej do czynienia z projektem projektu, czymś w rodzaju szkicu. Podobno był on konsultowany z zainteresowanymi przedsiębiorcami i w toku tych konsultacji wyciekł. Ale niepokoi też co innego: że mamy szkic projektu, a nie założeń. Nie taka powinna być kolejność pracy.
Warto też od razu podkreślić, że autorzy projektu posługują się bardzo nieprecyzyjnymi określeniami, np. „środki społecznego przekazu, które niezależnie od rozwoju techniki wywołują lub mogą wywoływać skutki na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej w sferze publicznej lub w gronach rozpowszechniania informacji". Tak nie można pisać prawa. Dokument składa się z dwóch części: pierwsza to lex Facebook, druga to tzw. procedura notice and take down.