Paweł Litwiński o wolności w internecie

Paweł Litwiński | Nie widzę potrzeby poszerzania swobody w internecie, skoro ma zmaleć kontrola nad nim – mówi adwokat.

Publikacja: 06.09.2017 16:40

Paweł Litwiński o wolności w internecie

Foto: Fotolia.com

Trwa dyskusja o projekcie zmian w ustawie o świadczeniu usług elektronicznych. Chodzi w nich chyba o to, by na danym portalu nie było swego rodzaju cenzury. To osiągalne? Czy tylko pobożne życzenia? Zwykła redakcja odrzuca część tekstów i nie musi się z tego tłumaczyć.

Tak, dokładnie takie mam wrażenie – proponuje się, żeby każdy mógł wypisywać w komentarzach, na forach, w postach itp. co tylko zechce. Co więcej, proponuje się też brak ograniczeń w dostępie do tych treści (w czytaniu). Moim zdaniem to zwyczajnie nieosiągalne, ponieważ dostawcy usług społeczeństwa informacyjnego to przedsiębiorcy, którzy świadczą usługi w internecie. Kartkę papieru, na której piszę, ktoś musi wyprodukować; płot, na którym bazgrzę, ktoś musi postawić – podobnie jest z internetem: ktoś musi stworzyć i utrzymywać portal, na którym chcę komentować, ktoś musi mi zapewnić dostęp do internetu. Nie robi tego państwo, ale prywatni przedsiębiorcy. Obawiam się więc, że założenia autorów projektu mogą się nie ziścić. Nie pomoże tu nawet poddanie zagranicznych dostawców polskiemu prawu – skutek będzie taki, że będą musieli podjąć decyzję, czy udostępnić swoje usługi Polakom czy nie.

Anna Streżyńska, minister cyfryzacji, zapewnia, że nie ma zamiaru ograniczać niczyjej wolności w internecie. Przeciwnie, chce zagwarantować internautom i wydawcom swobodę wypowiedzi przy jednoczesnym poszanowaniu ich praw w sieci. Jak te słowa rozumieć? Swoboda jednych internautów, a prawa innych?

Przede wszystkim trudno w tej chwili mówić o projekcie. Mamy raczej do czynienia z projektem projektu, czymś w rodzaju szkicu. Podobno był on konsultowany z zainteresowanymi przedsiębiorcami i w toku tych konsultacji wyciekł. Ale niepokoi też co innego: że mamy szkic projektu, a nie założeń. Nie taka powinna być kolejność pracy.

Warto też od razu podkreślić, że autorzy projektu posługują się bardzo nieprecyzyjnymi określeniami, np. „środki społecznego przekazu, które niezależnie od rozwoju techniki wywołują lub mogą wywoływać skutki na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej w sferze publicznej lub w gronach rozpowszechniania informacji". Tak nie można pisać prawa. Dokument składa się z dwóch części: pierwsza to lex Facebook, druga to tzw. procedura notice and take down.

Proszę przybliżyć te regulacje.

Lex Facebook to próba reakcji na to, o czym głośno było w ubiegłym roku, czyli na blokowanie przez FB profilów tzw. organizacji narodowych. Notice and takedown to z kolei ustawowe określenie procedury postępowania podczas zgłaszania przypadków mowy nienawiści, treści naruszających prawa autorskie itp.

Do tego proponuje się jeszcze drobną z pozoru zmianę w art. 14 ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną, która może być batem na takie portale jak np. Chomikuj.

Czyją więc wolność i czyje prawa chce się chronić?

W założeniach zapewne nas wszystkich, korzystających z usług społeczeństwa informacyjnego (wolę to określenie, niż „środki społecznego przekazu"). A zapewne idzie o tych, których możliwość korzystania z usług Facebooka była ostatnio ograniczana, czyli o organizacje narodowe. Podkreślam – „możliwość" korzystania z Facebooka, nie „prawo", bo to nie jest żadne prawo, nie istnieje coś takiego, jak prawo do korzystania z usług konkretnego, zagranicznego, komercyjnego dostawcy.

Chcę też przypomnieć, że prace koncepcyjne nad zmianą ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną były prowadzone ze zmiennym szczęściem bodajże od 2009 r. Miały one formułę spotkań zainteresowanych stron, które jednak przez lata nie potrafiły dojść do porozumienia. Nie zmieniano więc niczego. Co takiego więc się stało, że te zmiany nagle stały się konieczne?

Wolność w internecie niesie z sobą choćby mowę nienawiści, ale czy portal sam z siebie nie mógłby reagować? Czy nie mam prawa zamazać na swoim budynku anysemickiego czy nieobyczajnego napisu?

Artykuł 15 ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną wprost stanowi, że portal sam z siebie nie musi przeszukiwać tego, co piszą użytkownicy np. pod kątem mowy nienawiści. Jest to zasada wynikająca z tzw. dyrektywy o handlu elektronicznym, jeden z fundamentów europejskiego prawa nowych technologii. Z drugiej strony, jeżeli portal posiada wiedzę o bezprawności treści, z własnej inicjatywy może te treści zawsze zablokować – w końcu to na jego „łamach" się pojawiają. Tak jak właściciel domu może zamalować antysemickie hasło, które ktoś namalował na ścianie, tak portal ma prawo usunąć treści, które uważa za bezprawne.

Autorzy projektu wydają się odchodzić od tej zasady: proponują, żeby portal z własnej inicjatywy nie mógł w ogóle takich treści usunąć, a jeżeli usunie, ich autor mógłby zwrócić się o ochronę do sądu. Dla mnie to całkowicie niezrozumiałe.

Wydaje się, że po zachłyśnięciu się rzekomą bezgraniczną wolnością w internecie pojawił się trend do regulowania tego pola? Wspomnę o głośnej sprawie Roman Giertych –„Fakt", w której SN wskazał, że to administrator strony musi wykazać, że nie wiedział o bezprawnych wpisach, a jeśli zaangażował monitoring to moderatorzy muszą być skuteczni. Gdy tego nie udowodni, odpowie za obrazę postem.

Czym innym jest egzekwowanie prostych i jasnych reguł, czym innym tworzenie nowych: niejasnych, nieprecyzyjnych i nie wiadomo czemu służących. Polskie sądy nie są prymusem w stosowaniu przepisów regulujących zasady odpowiedzialności w internecie. Wręcz przeciwnie, takich spraw jest niewiele. Ale też nie można twierdzić, że wolność w korzystaniu z sieci jest w Polsce ograniczana – raczej odwrotnie, tej wolności mamy bardzo dużo, a niewiele odpowiedzialności. Dlatego znów nie widzę społecznej potrzeby wprowadzania regulacji, która tę sferę wolności jeszcze miałaby poszerzać.

Czy jednak ten projekt nie zmierza do tego, by nie można było moderować portalu bez wezwania. A jeśli tak, to tolerujemy łamanie prawa np. do dobrego imienia, do prywatności za cenę daleko idącej wolności wypowiedzi?

Mam wrażenie, że tak właśnie miałoby być: zakaz moderowania, a po otrzymaniu wezwania dokładnie określona procedura, której trzeba się trzymać. To wolność wręcz absolutna, bo zabezpieczona przez sąd. Do tego jeszcze zasięg tej wolności: miałaby obejmować dostawców „środków społecznego przekazu, które niezależnie od rozwoju techniki wywołują lub mogą wywoływać skutki na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej w sferze publicznej lub w gronach rozpowszechniania informacji". Czym są te „środki społecznego przekazu"? To pojęcie spoza języka prawnego, wywodzące się ze społecznej nauki Kościoła. A do tego założenie, że dostawcy usług np. z USA, dobrowolnie się podporządkują polskiemu prawu, jest chyba zbyt optymistyczne.

Czy nowe regulacje mogą jakoś rozciągnąć jurysdykcję polskich organów ścigania i wzmocnić rolę polskich sądów nad portalami zarejestrowanymi za granicą?

Czym innym jest zakres stosowania polskich przepisów publicznoprawnych, a czym innym prawo właściwe dla świadczenia usług, czyli wybór (wskazanie) w zakresie prawa prywatnego. W projekcie idzie o to, żeby w zakresie „ochrony wolności wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji" właściwym było zawsze polskie prawo. Na przykład polskie prawo cywilne, czyli choćby reguła sformułowana przez Sąd Najwyższy w sprawie Giertych – „Fakt". Dostawca usług z innego kraju UE przed udostępnieniem swojej usługi w Polsce musiałby więc analizować polskie prawo i dostosowywać swoją usługę do tego prawa.

Czy wierzy pan w skuteczność sądów 24-godzinnych w tej branży?

I tak, i nie. Wierzę w to, że sądy będą musiały orzekać w trybie 24-godzinnym. Nie wierzę w to, że takie rozwiązanie będzie skuteczne. Po pierwsze, ponownie wyrażam wątpliwość, czy dostawcy spoza Polski będą chcieli na tych warunkach świadczyć usługi w Polsce. Po drugie, jak takie orzeczenie szybko wyegzekwować wobec podmiotu spoza UE? To ma sens tylko jeżeli orzeczenie zapada i jest wykonywanie szybko. Po trzecie, wierzę w pomysłowość (zwaną tutaj trollingiem) polskich internautów: sądy 24-godzinne mogą zostać zalane sprawami, których autorzy projektu bynajmniej się nie spodziewają.

Trwa dyskusja o projekcie zmian w ustawie o świadczeniu usług elektronicznych. Chodzi w nich chyba o to, by na danym portalu nie było swego rodzaju cenzury. To osiągalne? Czy tylko pobożne życzenia? Zwykła redakcja odrzuca część tekstów i nie musi się z tego tłumaczyć.

Tak, dokładnie takie mam wrażenie – proponuje się, żeby każdy mógł wypisywać w komentarzach, na forach, w postach itp. co tylko zechce. Co więcej, proponuje się też brak ograniczeń w dostępie do tych treści (w czytaniu). Moim zdaniem to zwyczajnie nieosiągalne, ponieważ dostawcy usług społeczeństwa informacyjnego to przedsiębiorcy, którzy świadczą usługi w internecie. Kartkę papieru, na której piszę, ktoś musi wyprodukować; płot, na którym bazgrzę, ktoś musi postawić – podobnie jest z internetem: ktoś musi stworzyć i utrzymywać portal, na którym chcę komentować, ktoś musi mi zapewnić dostęp do internetu. Nie robi tego państwo, ale prywatni przedsiębiorcy. Obawiam się więc, że założenia autorów projektu mogą się nie ziścić. Nie pomoże tu nawet poddanie zagranicznych dostawców polskiemu prawu – skutek będzie taki, że będą musieli podjąć decyzję, czy udostępnić swoje usługi Polakom czy nie.

Pozostało 85% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Prawo karne
Przeszukanie u posła Mejzy. Policja znalazła nieujawniony gabinet
Prawo dla Ciebie
Nowe prawo dla dronów: znikają loty "rekreacyjne i sportowe"
Edukacja i wychowanie
Afera w Collegium Humanum. Wykładowca: w Polsce nie ma drugiej takiej „drukarni”
Edukacja i wychowanie
Rozporządzenie o likwidacji zadań domowych niezgodne z Konstytucją?
Praca, Emerytury i renty
Są nowe tablice GUS o długości trwania życia. Emerytury będą niższe