Józef Zawada. Język polski nam wystarczał

- Tylko dwie dziewczynki, obie byłe przedszkolaczki w Obozie, nie udało mi się odnaleźć – mówi Józef Zawada.

Aktualizacja: 02.04.2016 17:14 Publikacja: 02.04.2016 17:01

Józef Zawada. Język polski nam wystarczał

Foto: kresy-siberia.org

Józef Zawada

Znalazłem się na Syberii, dlatego że byłem Polakiem. Po zajęciu Polski w 1939 roku przez Niemcy i Związek Radziecki, oba te państwa rozpoczęły zwalczać wszystko co polskie i ludność Polską. Związek Radziecki robił to na wielką skalę wywożąc setki tysiące polskich obywateli do Związku Radzieckiego, a Niemcy wywozili Polaków do obozów koncentracyjnych i na roboty do Niemiec . Dlatego że ojciec był osadnikiem wojskowym, nasza rodzina znalazła się w pierwszym transporcie na zsyłkę do ZSRR, było to dnia dziesiątego lutego 1940 roku. Był to odwet za rok 1920, nad osadnikami wojskowymi, którzy osiedlili się na Kresach Wschodnich po Pierwszej Wojnie Światowej. Posiołek Nad ranem do naszego domu wpadli sowieccy żołnierze i kazali się zbierać i pakować. Ojciec był chory ale na to żołnierze nie zwracali uwagi. W krótkim czasie kazano nam wsiadać na sanie, którymi byliśmy zawiezieni na pobliską stację kolejową i załadowani do towarowych,bydlęcych wagonów. Jechaliśmy ciągle na północ Związku Radzieckiego i 24-go lutego 1940 roku przybyliśmy do Kotłasu w Archangiejskiej Obłasci. Następnie, saniami zawieziono nas i wiele innych polskich rodzin na posiołek na ciężką pracę i na zatracenie wedle planu radzieckiego, który można krótko wyrazić w słowach 'kak nie prywykniesz to padochniesz'. Tam nas rozmieszczono w barakach. Większość osób dorosłych była zmuszona pracować przy wycinaniu lasu. Mój ojciec, w zimie pracował w lesie, a w lecie w miejscowej cegielni. Najstarszy brat chodził do rosyjskiej szkoły. Bardzo mało pamiętam z tamtego okresu.

Dnia 21 czerwca 1941 roku Niemcy napadli na Związek Radziecki i nasza sytuacja radykalnie zmieniła się. Wojska rosyjskie ponosiły klęski i cofały się w głąb kraju. Z musu Związek Radziecki stał się aliantem Wielkiej Brytanii, a w tym też Polski. Legalny polski Rząd w Londynie (z poparciem Wielkiej Brytanii) i Związek Radziecki wznowiły stosunki dyplomatyczne. Stalin ogłosił „amnestię" dla wszystkich uwięzionych Polaków i pozwolił na stworzenie Polskiego Wojska w ZSRR (umowa Majski – Sikorski).

Polskie rodziny z naszego posiołku zamówiły wagony i pojechaliśmy na południe Związku Radzieckiego, gdzie w Uzbekstanie tworzyło się Polskie Wojsko. Mój ojciec, w roku 1920 brał czynny udział w walce przeciw Bolszewikom i był odznaczony krzyżem Virttutti Militari i teraz miał zamiar wstąpić do Polskiego Wojska. Dojechaliśmy do Kazachstanu, i na jednej ze stacji ojciec wyszedł z wagonu ażeby kupić coś do zjedzenia. Niespodziewanie nasz pociąg ruszył i ojciec zaledwie zdążył wskoczyć na bufery pomiędzy wagonami i tak musiał jechać aż do następnej stacji, gdzie wprowadzono ojca do naszego wagonu wpół żywego z zimna. Szlochając, matka, starszy brat Mietek, młodszy brat Ludwik i ja otoczyliśmy ojca na pryczy na której go położono. Wkrótce ojciec zmarł i był zabrany z wagonu na stacji Kzyl-Orda w Kazachstanie. My jechaliśmy dalej zrozpaczeni.

W Guzarach, gdzie tworzyło się Polskie wojsko było przeludnienie i tamtejsze władze skierowały naszą rodzinę do kołchozu nad rzeką Amu-Darią, gdzie matka i starszy brat byli zatrudnieni przy zbieraniu waty. Ja pilnowałem młodszego wynędzniałego brata. Ciągle dokuczał nam głód. Pewnej niedzieli, matka wzięła mnie ze sobą na ściernisko po wykoszonym zbożu. Chodziliśmy wokół szukając pozostałych kłosów. Zobaczył nas pewien Uzbek, zwymyślał nas w swoim języku i zaprowadził do aresztu. To zboże było „kazionne", to znaczy, że należało do państwa i nie można było tego zbierać, chociażby zgniło na polu. Więzienie, była to duża buda a w niej głęboko wykopana jama. Uzbek kazał nam tam wejść. W kocu przyszedł „predsidatel" i na szczęście uwolnił nas.

Umiera matka i brat

Krótki czas potem, jakiś polski żołnierz odnalazł nas i pomógł nam wrócić do Guzar. Znalazło się miejsce dla nas przy Polskim Wojsku w Guzarach i otrzymywaliśmy skromne posiłki z wojskowej kuchni. Mama była chora , wkrótce zmarła zostawiając nas sierotami. Nie pamiętam w jaki sposób i kto zabrał nas do Polskiej Ochronki w Karkin Batasz, która była pod opieką Wojska Polskiego. W roku 1942 rozpoczęła się ewakuacja Wojska Polskiego do Persji (obecnie Iranu). Nasza ochronka wyjechała razem z wojskiem przez morze kaspijskie. Wylądowaliśmy w porcie Pahlevi (obecnie Bander-e- Anzali). W bardzo krótkim czasie, z innymi dziećmi, byliśmy przewiezieni przez góry Elbrus do Teheranu. Kilka dni po przybyciu do Teheranu, nasza trójka znalazła się w szpitalu PCK (Polski Szpital Czerwonego Krzyża). Tu zmarł mój sześcioletni brat Ludwik i został pochowany na Polskim Cmentarzu na przedmieściu Dulab w Teheranie.

W roku 2002, z żoną pojechaliśmy do Londynu ażeby uczestniczyć w obchodach sześćdziesiątej rocznicy przybycia Polskich uciekinierów do Iranu. Częścią obchodów była wycieczka do Iranu i poświęcenie Polskiego Cmentarza w Teheranie. Po raz pierwszy w życiu modliłem się przy grobie mego młodszego brata i na pewno był to ostatni raz.

Na liście do Nowej Zelandii

Mietek i ja powróciliśmy do zdrowia i ulokowano nas w Cywilnym Obozie Przejściowym nr. 5, na odżywienie. Po kilku tygodniach, dzieci sieroty przetransportowano do Zakładów (czyli sierocińców) w Isfahanie. Mietek i ja mieszkaliśmy w zakładzie dla chłopców, pod nazwą „Jedynka A". Zaczęliśmy regularnie uczęszczać do szkoły i należeliśmy do Związku Harcerstwa Polskiego. Po ciągłej tułaczce nabieraliśmy sił i my dzieci zżyliśmy się w jedną przyjacielską gromadę. Jednak okazało się, że Iran nie jest w stanie zaopatrzyć tysiące polskich uciekinierów i zaczęły się transporty polskich sierot i ludności cywilnej do kolonii Brytyjskich w Afryce, do Indii i do Meksyku. Nowa Zelandia zaprosiła na czas wojny grupę polskich sierot i ich opiekunów. Pierwszy transport dzieci do Meksyku opuścił Iran 30 kwietnia 1943 roku. Ja i Mietek byliśmy na liście do Nowej Zelandii, ale przed naszym odjazdem, Mietek został wybrany na studia w Polskiej Szkoły Morskiej, w Anglii. Po wojnie, ci młodzi ludzie mieli odbudować Polską Marynarkę Handlową. Ja opuściłem Iran we wrześniu 1944 roku, a wkrótce potem studenci Polskiej Handlowej Szkoły Morskiej wyjechał do Anglii. Minęło 53 lat nim zobaczyłem się z bratem.

Pyta pani dlaczego tyle lat nie widziałem brata? Postanowił zostać w Anglii, bo jak tłumaczył „jest to bliżej Polski". Nadal pisywaliśmy do siebie. Nie odwiedzaliśmy się bo nie mieliśmy na to odpowiednich warunków.

Czekolada dla rozbitków

Z Isfahanu, ciężarówkami dojechaliśmy do Sułtanabadu. Była tam amerykańska baza, przez którą dostarczano broń do Związku Radzieckiego, stamtąd wyruszyliśmy do Ahwazu, potem do portu perskiego, Khorramshahr, na Zatoce Perskiej, gdzie czekał na nas angielski statek handlowy Sontay. Nikt ze starszych nie tłumaczył nam gdzie jedziemy, ale jeszcze w zakładzie słyszałem pogłoskę, że jedziemy do Nowej Zelandii. Przyjąłem to do wiadomości i więcej nie myślałem o tym. Byłem tylko przekonany , że wrócimy do Polski. Na statku Sontay mieliśmy bardzo ciężkie warunki – nie pamiętam żebym kiedyś spał na materacu na pokładzie, ale dobrze pamiętam jak miotała statkiem burza na Morzu Arabskim, a my stłoczeni pod pokładem, prawie wszyscy dostaliśmy morskiej choroby. Zacząłem bardzo odczuwać brak brata Mietka.

W porcie Bombaju (obecnie Mumbai) przesiedliśmy się na amerekański statek do transportu wojsk, General Randall. Spaliśmy wygodnie w kojach, a na dwa codzienne posiłki zbieraliśmy się w jadalni. Było nam wolno bawić się na obszernych pokładach. Biegaliśmy dla samej przyjemności ruchu, bawiliśmy się w łapanego i chowanego. Marynarze dali nam parę dużych, ciężkich, napchanych szmatami piłek do bawienia się na pokładzie. Płynęliśmy przez Ocean Indyjski, wojna z Japonią jeszcze trwała i przestrzegano zasadę przez załogi okrętów alianckich, ażeby płynąc po morzu nie zostawić po sobie żadnego śladu dla łodzi podwodnych. Marynarze dawali chłopcom karty do grania i godzinami graliśmy w wojnę, tysiąc i gapę. Czasami dostawaliśmy od nich bardzo pożywczą „czekoladę dla rozbitków".

Nie miałem żadnych nadziei

31 października 1944 r. dopłynęliśmy do Nowej Zelandii.Przez jeden dzień okręt stał w zatoce Portu Wellington. Dawno nie widzieliśmy lądu, więc prawie wszystkie dzieci wyszły na pokład. Nie mogliśmy nadziwić się, że tu tyle zieleni, a najbardziej podobły się nam domki, z różno- kolorowymi dachami pobudowane na zboczach gór. Byłem iuż wtedy 11-letnim chłopcem, który przez ostatnie ponad cztery lata rósł i rozwijał się w trudnych warunkach, często cierpiąc głód, osamotnienie. Nie miałem żadnych nadziei ani strachu przed zmianą losu. Byłem pewny, że kiedyś powrócimy do Polski.

Nowa Zelandia witała nas z otwartym sercem. Wsiedliśmy do pociągu i po drodze podziwialiśmy piękne krajobrazy. Witano nas na stacjach i często całe szkoły czekały blisko linii kolejowej, ażeby pomachać do nas chorągiewkami. Wszyscy wiedzieli, iż byliśmy dziećmi ich aliantów i wojsko polskie i nowozelandzkie wspólnie jeszcze walczą pod Monte Cassino.

Przyjechaliśmy do Obozu Pahiatua. Przed nami obóz zajmowali internowani Włosi, Samoanie i Niemcy, Japończycy. Dla nas obóz był rozbudowany i ulepszony, pozostały tylko wieże wartownicze. Obóz był pod opieką nowozelandziekgo wojska. Sam teren obo zajmował około 7 akrów i był otoczony pastwiskami. Wkrótce odkryliśmy pobliską rzekę Mangatainoka i laski, które nazywaliśmy dżungle. Wszystko dla naszego użytku. Po stałej kontroli w Związku Radzieckim i po zamieszkiwaniu w zakładach otoczonymi murami w Iranie, Obóz Polskich Dzieci w Pahiatua wzniecił naszą chłopięcą wyobraźnię. Wyżywaliśmy się, nabieraliśmy sił, cementowaliśmy przyjaźnie.

Obóz Little Poland

Polskie dzieci przyjechały do Nowej Zelandii razem ze 105 osobami personelu, pomiędzy nimi był polski ksiądz, dwie siostry zakonne urszulanki, doktorka, siostry szpitalne, dentystka, nauczyciele i nauczycielki gimnazjum, sześcioklasowej szkoły powszechnej i przedszkola, jeden wychowawca i wychowawczynie, oraz personel pomocniczy.

Na początku nie obeszło się bez pomocy wojska nowozelandzkiego, a ich zwierzchnik, rangi majora był komendantem obozu.Rząd Polski w Londynie przysłał do Obozu swego Delegata. Pewien Nowozelandczyk okreslil Obóz jako „little Poland", czyli mała Polska. W tych warunkach czekaliśmy na chwilę kiedy powrócimy do Polski.

Trafiłem do trzeciej klasy szkoły powszechnej. Po raz pierwszej w życiu uczyłem się w prawdziwej szkole. W Iranie lekcje były prowadzone gdziekolwiek, nawet w sypialni, z walizką na łóżku, ażeby mieć na czym pisać. W Obozie czekały na nas budynki szkolne, z dobrze wyposażonymi klasami. Podręczniki szkolne i bibliotekę przywieźiśmy ze sobą z Iranu, a Kongres Polonii Amerykańskiej też przysłał nam dużo polskich książek. Wszystkie przedmioty były wykładane w języku polskim, a język angielski był wykładany jako język obcy. Dostałem „Pana Tadeusza"

Po zakończniu Drugiej Wojny Światowej, a nastąpiło to zaledwie sześć miesięcy po naszym przybyciu do Nowej Zelandii, jako małoletni nie mogłem zadecydować o swoim losie. Jestem zdania, że dobrze zrobili nasi opiekunowie postanawiając, że tylko dzieci których rodzice przyślą zapotrzebowanie, powrócą do Polski, a rząd nowozelandzki obiecał, że zaopiekuje się dziećmi które pozostaną w Nowej Zelandii. Obóz Polskich Dzieci, na kompletnym utrzymaniu rządu nowozelandzkiego trwał, aż do roku 1949. Opuszczanie Obozu rozpoczęło się już w roku 1945, kiedy paru starszych chłopców i dziewcząt wysłano do pracy. W następnym roku rozesłano uczniów polskiego gimnazjum do katolickich szkół nowozelandzkich.

Ja opuściłem obóz w roku 1948, po ukończeniu szóstej klasy.W nagrodę za dobrą naukę otrzymałem Pana Tadeusza.

Z mojej klasy, ja i jeden z mych kolegów byliśmy wysłani do Katolickiego Gimnazjum na Południowej Wyspie w miejscowości Oamaru.

Pierwszy raz w obcym kraju poczułem się obcy. W Związku Radzieckiem, trzymano Polaków razem, a potem Polacy sami trzymali się razem. W Iranie, sierocińce były otoczone wysokimi murami, i było zabronione nam wychodzić na miasto i w ogóle nie miałem styczności z ludnością perską. Jak już wspomiałem Obóz Polskich dzieci w Pahiatua był nazwany przez Nowozelandzyków „Małą Polską". Owszem wyjeżdżaliśmy na wakacje do rodzin nowozelandzkich i nowozelandczycy odwiedzali Obóz, ale w życiu codziennym byliśmy zwartą polską grupą, w której język polski nam wystarczał.

Na szczęście trzej starsi chłopcy z Obozu, zajęli się nami, wprowadzając nas w tryb życia internatu i szkoły. Trzymaliśmy się razem i kiedykolwiek zdarzyła się na to okazja, rozmawialiśmy ze sobą po polsku. Nasza przyjaźń trwa do dziś.

Pyta pani o adopcje. Wyjeżdżaliśmy na wakacje do rodzin nowozelandzkich. Adopcje polskich dzieci były zabronione, bo zawsze była możliwość, że znajdą się rodzice lub krewni. Kilka rodzin chciało adoptować dzieci, ale tylko jeden chłopiec z Obozu został adoptowany, gdy już był pełnoletnim i mógł sam zgodzić się na adopcję.

Nauka nie szła mi łatwo, ponieważ moja wiedza języka angielskiego była minimalna. Przetrwałem i opuściłem szkołę z dyplomem „University Entrance", tj Dużą Maturą. Osiedliłem się w Wellingtonie, ponieważ w tym mieście mieszkała największa liczba Polaków. Od tej chwili byłem odpowiedzialny sam za siebie. Zamieszkałem u polskiej rodziny. Trochę studiowałem, pracowałem jako księgowy i brałem czynny udział w Polskich organizacjach.

Odszukałem wszystkich

Od najmłodszych lat interesowałem się historią i doceniałem wartość dokumentów i zdjęć. Skoncentrowałem się nad zbieraniem książek , wycinków z gazet, zdjęć i dokumentów dotyczących historii Polskich Dzieci w Pahiatua.

Wiele lat pracowałem nad odszukaniem wszystkich dzieci i Polskiego personelu z Obozu Polskich Dzieci w Pahiatua, którzy rozproszyli się pocałym świecie. Okazało się że listy dzieci i personelu w archiwach miały niedociągnięcia.

Szukałem adresów w książkach telefonicznym i dowiadywałem się od przyjaciół: czy wiedzą gdzie dana osoba znajduje się, a może wiedzą kto z tą osobą koresponduje itp. Pracowałem intensywnie, z ogromnym sukcesem. Tylko dwie dziewczynki, obie byłe przedszkolaczki w Obozie, nie udało mi się odnaleźć. Tylko mogłem dowiedzieć się do jakich krajów wyjechały. Do obozu przybyło 838 osób, w tym 733 dzieci i 105 dorosłych. Najwięcej z tej grupy zostało w Nowej Zelandii. Inne kraje zamieszkania były: Australia, Polska, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, Wielka Brytania, Kanada, Francja, Norwegia, Argentyna, Nowa Gwinea, Fiji.

Lista w komplecie pokazuje imię i nazwisko. Nie jest to łatwe, ale staram się utrzymywać tą listę aktualną.

Zostałem

Nadal udzielam się społecznie: jestem członkiem Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii, należę do klubu polskich Seniorów, jestem Przewodniczącym Komitetu Pomocy Duszpasterskiej i członkiem Komisji Rewizyjnej Stowarzyszenia Polskich Kombatantów. Ożeniłem się z dziewczyną z Obozu Polskich Dzieci. Wychowaliśmy czworo dzieci w duchu polskim. Mamy 12 wnuków i 2 prawnuków. Brat Mietek pozostał w Anglji, ożenił się z Irlandką. Zmarł w styczniu 2014.

Minęło 70 lat, zadomowiłem się w Nowej Zelandii, tu wychowałem moje dzieci i cieszę się przyjaźnią wielu Nowozelandzyków. Jestem nowozelandzkim obywatelem i piastuję urząd nowozelandzkiego Sędziego Pokoju.

Tylko dwa razy przez te 70 lat odwiedziłem Polskę, w roku 2002 w roku 2004. Pisywałem do rodziny w Polsce: do dwóch stryjów księży i do dwóch ciotek. Gdy w roku 2002 odwiedziłem Polskę odkryłem dużą rodzinę po ojcu i po matce. Jak wspomniałem, mój ojciec jest pochowany Kazachstanie a matka w Uzbekstanie. Nigdy tam nie powróciłem.

Józef Zawada

Znalazłem się na Syberii, dlatego że byłem Polakiem. Po zajęciu Polski w 1939 roku przez Niemcy i Związek Radziecki, oba te państwa rozpoczęły zwalczać wszystko co polskie i ludność Polską. Związek Radziecki robił to na wielką skalę wywożąc setki tysiące polskich obywateli do Związku Radzieckiego, a Niemcy wywozili Polaków do obozów koncentracyjnych i na roboty do Niemiec . Dlatego że ojciec był osadnikiem wojskowym, nasza rodzina znalazła się w pierwszym transporcie na zsyłkę do ZSRR, było to dnia dziesiątego lutego 1940 roku. Był to odwet za rok 1920, nad osadnikami wojskowymi, którzy osiedlili się na Kresach Wschodnich po Pierwszej Wojnie Światowej. Posiołek Nad ranem do naszego domu wpadli sowieccy żołnierze i kazali się zbierać i pakować. Ojciec był chory ale na to żołnierze nie zwracali uwagi. W krótkim czasie kazano nam wsiadać na sanie, którymi byliśmy zawiezieni na pobliską stację kolejową i załadowani do towarowych,bydlęcych wagonów. Jechaliśmy ciągle na północ Związku Radzieckiego i 24-go lutego 1940 roku przybyliśmy do Kotłasu w Archangiejskiej Obłasci. Następnie, saniami zawieziono nas i wiele innych polskich rodzin na posiołek na ciężką pracę i na zatracenie wedle planu radzieckiego, który można krótko wyrazić w słowach 'kak nie prywykniesz to padochniesz'. Tam nas rozmieszczono w barakach. Większość osób dorosłych była zmuszona pracować przy wycinaniu lasu. Mój ojciec, w zimie pracował w lesie, a w lecie w miejscowej cegielni. Najstarszy brat chodził do rosyjskiej szkoły. Bardzo mało pamiętam z tamtego okresu.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Przemyt i handel, czyli jak Polacy radzili sobie z niedoborami w PRL