Pełny tytuł filmu Macieja Pieprzycy brzmi „Ikar. Legenda Mietka Kosza". Z legendami zaś bywa tak, że oprócz wyjątkowych zdarzeń, które ją tworzą, są w nich elementy powtarzalne: artysta będący wyjątkowym geniuszem, niezrozumienie u innych, trudna droga na szczyt, klęski i porażki oraz, często – tragiczny finał. Wszystko to znajdziemy i tym razem, a jednak ten film daje nam opowieść wyjątkową.
Geniusz jak meteor
Dwie są przynajmniej tego przyczyny. Pierwszą jest postać fenomenalnego, niewidomego pianisty Mieczysława Kosza, być może najbardziej wyjątkowej, a z pewnością najmniej rozpoznanej dzisiaj postaci polskiego jazzu. W historii muzyki improwizowanej mieliśmy i mamy artystów, których świat docenił – od Krzysztofa Komedy, przez Adama Makowicza, Michała Urbaniaka, Tomasza Stańkę, aż po całą grupę dzisiejszych młodych jazzmanów.
Mieczysław Kosz był obdarzony tak wielkim talentem, że mógłby odnieść większy od nich sukces. Przez sceny Polski i Europy przemknął jednak niemal jak meteor. Był na nich obecny zaledwie pięć lat, a w czasach jazzowego boomu w naszym kraju z końca lat 60. zdołał nagrać jedną solową płytę, która dziś jest fonograficznym białym krukiem.
Jako pianista nie wpisywał się w żadne ówczesne nurty. Należał do tych największych indywidualności, którzy je wytyczają. Nie wszyscy jednak – i słuchacze, i inni muzycy – potrafią za nimi podążać. I to był także problem Kosza. Jest w „Ikarze" znamienna scena, gdy nagrywa on płytę. Towarzyszą mu muzycy ze stałego tria, właściwie przyjaciele. I nagle okazuje się, że nie potrafią za nim nadążyć. On w poszukiwaniach muzycznych poszedł już dalej, czego oni nie potrafili dostrzec.
Drugą wartością „Ikara" jest sposób, w jaki Maciej Pieprzyca (także autor scenariusza) przedstawił życie swego bohatera. Trafnie zrezygnował z linearnej narracji. W historię artysty, który próbuje tworzyć sztukę, jakiej pragnie, wplatają się migawkowo, ale sugestywnie pokazane zdarzenia z przeszłości. Są jak zadry wbite w serce albo też rzadkie chwile szczęścia.