Walka z wirusem to sztuka balansowania nad przepaścią

Druga fala zachorowań na Covid-19 nieco odpuściła, ale to nie powód, żeby zmniejszyć czujność. Do czasu, w którym będą powszechnie dostępne i stosowane szczepionki, musimy balansować między możliwościami służby zdrowia a wytrzymałością gospodarki – uważa profesor Andrzej Horban, główny doradca premiera ds. Covid-19.

Publikacja: 21.12.2020 09:00

Walka z wirusem to sztuka balansowania nad przepaścią

Foto: Fotorzepa

Z czym tak naprawdę walczymy?

Profesor Andrzej Horban, główny doradca premiera ds. COVID-19: Zaczynając od podstaw. To epidemia spowodowana przez wirusa, z którym jako społeczeństwo wcześniej się nie zetknęliśmy. Z podobnymi tak, ale nie z tym. Wirus przeskoczył barierę gatunkową – od nietoperzy do ludzi. To się zdarza. W ostatnich 40 latach odnotowanych zostało kilkadziesiąt takich przypadków. Co kilka, kilkanaście lat wybuchają różne epidemie. Jeśli społeczeństwo nie ma leku ani szczepionki na takiego wirusa, to jedyne, co można zrobić, to zastosować niefarmakologiczne metody postępowania – stąd izolacja i kwarantanna. Nic innego nie można zrobić. Na wiosnę mieliśmy do czynienia z relatywnie zjadliwym wirusem, ale jego zaraźliwość nie była duża. Osoby, które zachorowały, trafiały do szpitala na leczenie, ale jednocześnie szpital zapewniał ich izolację. Transmisja była więc ograniczona. Wirus jednak mutował – stał się bardziej zaraźliwy, ale mniej zjadliwy. Z taką wersją mamy do czynienia teraz. Wiosną odsetek śmiertelnych przypadków wynosił ok. 3 proc., o ile funkcjonowała służba zdrowia. Teraz mamy poniżej 1–1,5 proc. śmiertelnych przypadków.

Solidarni Przedsiębiorcy - dodatek specjalny „Rzeczpospolitej”

Jak radzić sobie z takim wyzwaniem?

Istotnym elementem w grze z wirusem jest system opieki medycznej, który musi wytrzymać napór pacjentów. W przeciwnym wypadku liczba zgonów wzrośnie dramatycznie. Jak to może wyglądać, pokazał nam przykład Lombardii, gdzie odsetek zgonów był kolosalny – wynosił od 10 do 15 proc. Pacjenci nie mogli dostać odpowiedniej pomocy, brakowało respiratorów, łóżek, personelu i dziesiątek innych rzeczy. To się właśnie nazywa załamanie systemu opieki medycznej. Trzeba też dodać, że nie było również odpowiedniej wiedzy na temat postępowania w ciężkich przypadkach i wypracowanych procedur działania. Przykład Lombardii sprawił jednak, że opinia publiczna wymogła na rządach innych państw działania, które miały ograniczyć ryzyko załamania systemu opieki medycznej. Najpowszechniejszym rozwiązaniem stał się lockdown.

Kraje, które początkowo opierały się przed jego wprowadzeniem, np. Wielka Brytania czy Holandia, bardzo szybko zmieniły postępowanie. W Polsce udało się – bardzo szczęśliwie – wprowadzić bardzo wcześnie zamknięcie. W związku z tym liczba chorych w Polsce, ale też w Czechach czy na Słowacji, była bardzo mała. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że nie było wtedy testów, wiedzy, jak postępować, to perspektywa rysowała się ponuro. Teraz natomiast wiemy mniej więcej, jak leczyć, testować, sprawdzać i nie doprowadzać do zespołu ostrej niewydolności oddechowej, który zabija chorych. Podsumowując: wirus jest mniej zjadliwy i mamy sprawniejszą służbę zdrowia.

Czyli można uznać, że sytuacja jest pod kontrolą?

Niekoniecznie. Pytanie, na które musimy sobie jeszcze odpowiedzieć, brzmi: jak dużo łóżek będziemy potrzebowali? Przy dużym nasileniu epidemii może zacząć brakować infrastruktury. W Polsce jest około 100 tys. łóżek szpitalnych, wyłączając onkologiczne, pediatryczne, ginekologiczne, sanatoria itd. W szczycie drugiej fali zajętych mieliśmy ponad 20 proc. łóżek. To stwarza olbrzymie wyzwanie dla służby zdrowia. Pacjenta trzeba zdiagnozować, dowieźć do szpitala w odpowiednim czasie, przyjąć, leczyć i wypisać. Jeżeli liczba chorych jest bardzo duża, to w oczywisty sposób system służby zdrowia się zapycha, a ponieważ pracuje w warunkach epidemii, zaczyna brakować łóżek dla pacjentów innych niż covidowi.

Czy szczepionki załatwią sprawę? Jakie są widoki na przyszłość?

Są dwie możliwości, żeby zakończyć epidemię. Albo wirus zakazi wszystkich podatnych, czyli zachoruje około 80 proc. społeczeństwa – część oczywiście bezobjawowo lub skąpoobjawowo – albo zostanie opracowana szczepionka, która zabezpieczy ludzi.

Jak to się ma do naszej sytuacji?

W szczycie drugiej fali dziennie rozpoznawaliśmy około 20 tys. nowych przypadków zakażeń. W ciągu miesiąca daje to około 600 tys. przypadków. Jeśli przyjmiemy, że pięć razy więcej ludzi choruje bezobjawowo lub skąpoobjawowo i nie ma kontaktu ze służbą zdrowia, to realna liczba zakażonych wynosi około 3 mln miesięcznie. Jeśli rację mają ci, którzy twierdzą, że bezobjawowych i skąpoobjawowych przypadków jest dziesięć razy więcej niż zarejestrowanych, to liczba miesięcznych zachorowań wynosi około 6 mln. W takim tempie za pół roku zarazimy się wszyscy. Młodzi przejdą to w większości bez większych komplikacji, ale dla starszych osób wirus jest śmiertelnym zagrożeniem. Odsetek zgonów wśród osób, które mają ponad 80 lat, wynosi 25 proc. Obecnie obserwujemy jednak, że nie chorują ludzie starzy – oni się chronią i izolują. Chorują za to 50-, 60-latkowie. To relatywnie młodzi i mocni ludzie, więc jeżeli choroba kończy się śmiercią, to agonia trwa bardzo długo. Duszą się po prostu kilka lub kilkanaście dni.

Czy epidemia odpowiada za duży wzrost liczby zgonów?

W szczycie drugiej fali zachorowań dziennie notowaliśmy średnio o 50–60 proc. zgonów więcej, niż dotychczas wskazywały statystyki, czyli w sumie około 1,5 tys. osób. Powinniśmy wziąć jednak pod uwagę, że nie wszystkie przypadki muszą być spowodowane nowym wirusem, a na tę liczbę wpływają też inne czynniki, np. w sytuacji ograniczonego dostępu do służby zdrowia osoby z innymi schorzeniami mogą otrzymywać pomoc zbyt późno. To uboczny efekt epidemii, z którym nie mieliśmy do czynienia na wiosnę.

Co zatem możemy zrobić jako kraj, aby nie dopuścić do krachu systemu zdrowia, a jednocześnie nie pogrążyć gospodarki?

Należy zachować równowagę między zamykaniem istotnych gałęzi przemysłu a rozwojem epidemii. Przy wiosennym lockdownie produkcja przemysłowa gwałtownie stanęła. Zostały zerwane globalne połączenia kooperacyjne, a gospodarka nastawiona na globalizację musiała się zatrzeć. Przy drugiej fali już tego nie obserwujemy, przynajmniej w części postawiono na kooperację lokalną, utrzymano też połączenia międzynarodowe. Zmartwieniem rządu, nie tylko w naszym kraju, jest wprowadzenie takich ograniczeń, które zmniejszą transmisję wirusa pod możliwości służby zdrowia, nie pogrążając jednocześnie gospodarki. Trzeba gdzieś robić zakupy, więc nie można zamknąć sklepów spożywczych, mieszkanie trzeba ogrzać, więc górnicy muszą fedrować itd. Do jesiennej fali zakażeń znacznie przyczyniło się otwarcie szkół, powroty do pracy, a później początek roku akademickiego. Ograniczenia były niezbędne. Zmniejszając liczbę zakażeń, mamy większe szanse doczekać do szczepionki, nie powodując po drodze krachu w służbie zdrowia. Jeśli szczepionka będzie dostępna wiosną i zaszczepi się wystarczająco dużo osób, to skończy się transmisja wirusa.

Rząd dysponuje sporymi możliwościami, jeśli chodzi o sposoby walki z epidemią, ale czy biznes, zwykli ludzie, są w stanie coś zmienić, zanim z odsieczą przyjdzie szczepionka?

Oczywiście, i nie trzeba nadzwyczajnych środków. To są bardzo proste zalecenia. Noś maseczkę, trzymaj dystans, dbaj o higienę, wietrz mieszkanie. Nie należy patrzeć na to, jak na zakazy czy nakazy, ale jak na zalecenia, co zrobić, aby zminimalizować ryzyko zakażenia.

Zbliżają się święta, handel został odblokowany. Czy nie wpłynie to niekorzystnie na sytuację epidemiczną?

To element balansowania między niepogrążeniem gospodarki a niedopuszczeniem do zapaści systemu służby zdrowia. Jeżeli ludzie będą zachowywali dystans i zachowywali się odpowiedzialnie, to otwarcie handlu wielkopowierzchniowego nie powinno sprowadzić dużego zagrożenia.

Z czym tak naprawdę walczymy?

Profesor Andrzej Horban, główny doradca premiera ds. COVID-19: Zaczynając od podstaw. To epidemia spowodowana przez wirusa, z którym jako społeczeństwo wcześniej się nie zetknęliśmy. Z podobnymi tak, ale nie z tym. Wirus przeskoczył barierę gatunkową – od nietoperzy do ludzi. To się zdarza. W ostatnich 40 latach odnotowanych zostało kilkadziesiąt takich przypadków. Co kilka, kilkanaście lat wybuchają różne epidemie. Jeśli społeczeństwo nie ma leku ani szczepionki na takiego wirusa, to jedyne, co można zrobić, to zastosować niefarmakologiczne metody postępowania – stąd izolacja i kwarantanna. Nic innego nie można zrobić. Na wiosnę mieliśmy do czynienia z relatywnie zjadliwym wirusem, ale jego zaraźliwość nie była duża. Osoby, które zachorowały, trafiały do szpitala na leczenie, ale jednocześnie szpital zapewniał ich izolację. Transmisja była więc ograniczona. Wirus jednak mutował – stał się bardziej zaraźliwy, ale mniej zjadliwy. Z taką wersją mamy do czynienia teraz. Wiosną odsetek śmiertelnych przypadków wynosił ok. 3 proc., o ile funkcjonowała służba zdrowia. Teraz mamy poniżej 1–1,5 proc. śmiertelnych przypadków.

Pozostało 85% artykułu
Ekonomia
Witold M. Orłowski: Słodkie kłamstewka
Ekonomia
Spadkobierca może nic nie dostać
Ekonomia
Jan Cipiur: Sztuczna inteligencja ustali ceny
Ekonomia
Polskie sieci mają już dosyć wojny cenowej między Lidlem i Biedronką
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Ekonomia
Pierwsi nowi prezesi spółek mogą pojawić się szybko